niedziela, 25 marca 2012

Aktualna sytuacja

Hello. Udało mi się w końcu zajrzeć.

Zacznijmy od tego co się pokazywało bardzo często a teraz z wiadomych względów tego unikam, ale "pro forma" zaraportować trzeba, czyli statystyka wagowa:

od początku: minus 20,0
czyli:  waga obecna 106,6 kg ; waga wyjściowa 126,6

Jak widać ciągle bez zmian. Bez zmian jest również moje podejście, tzn nie mam czasu, nastroju etc na trzymanie diety. Staram się tylko, żeby nie przesadzić (choć to też ostatnio bardzo trudne), żeby nie wrócić znów do 130 kg. 

Nawet się zastawiałam w jednej z nielicznych wolnych chwili, których nie dość, że mało  to i tak są zdominowane myśleniem o pracy - ale o tym później, - że człowiek (tzn ja) jest głupi. Mając narzędzia: 
- dietę (żeby chudnąć)
- jogę asany (żeby się nie stresować)
- jogę oddechową (żeby zregenerować organizm)
- siłownię (żeby też skierować umysł na ciało i nie poddawać się temu pędowi i wyprodukować trochę endorfin),
a i tak "odkręca śruby gołymi palcami" i potem się dziwi, że te paluchy krwawią i się zniechęca do jakichkolwiek dalszych prób walki z tą śrubą. Zbyt metaforycznie? Trudno. Taki okres. A że długo mnie nie było to i mam ochotę popisać, choć nie musi to być dla wszystkich zrozumiałe :)

Ja przy pracy ;)
Pracuję ostatnio po minimum 12 godzin. Przychodzę do domu i od razu kładę się do łóżka.  Więc nie mam nie tylko czasu ani ochoty sięgać po powyższe narzędzia. Wiem, że to duży błąd bo pozwoliły by mi trochę inaczej podejść do tematu pracy. 
Wystarczyło by wstać 20 minut wcześniej i zrobić chociaż Pranayamy i bhastrikę. Wystarczyło by nawet tak późno wpaść na siłownię tylko na godzinkę i uskutecznić jakiś ruch. Wystarczyło by narobić w niedzielę na cały tydzień przepisowe jedzenie. Tak w sumie nie wiele, to dlaczego to już jest takie trudne???!!!!????

W zeszły weekend nawet tak zrobiłam. Upiekłam karkówkę. Usmażyłam wątróbkę. I nawet grzecznie rano wyciągałam z zamrażalnika i taszczyłam do pracy. Co z tego, jak i tak jadłam gotową kanapkę na ciepło. Do tego oczywiście znów wróciły 2 pączki i jeszcze parę innych rzeczy po drodze... :/

I tak bardzo jak nie chcę znów wrócić do dawnej wagi tak bardzo "staram" się by znów tak było. GŁUPIA!! GŁUPIA!! GŁUPIA!! (bo inaczej tego nie można określić).

Moją wymówką jest praca. 
Tego nie musicie czytać, piszę bardziej dla siebie by dać upust frustracji. Tak jeszcze u mnie w dziale się nie działo. Jestem księgową i czas bilansu nigdy nie był "usłany różami", ale teraz nieszczęścia "popier...ją stadami". Najpierw zwolnił się Główny Księgowy i jego obowiązki przejęła moja kierowniczka. Do tego jest to zupełnie nowy bilans dla firmy i bardzo wymagająca biegła która w zeszłym tygodniu badała bilans wirtualnie (też nowość w naszej firmie). Już to dało kumulację pracy ( wcześniej rozłożona była jednak na dwie osoby), odbijającą się i na nas szeregowych księgowych. Z pewnych względów tworzenie techniczne sprawozdania w Exelu było moim udziałem więc siedziałam w pracy tyle samo co kierowniczka. 
Stres, długie siedzenie w pracy (ona była w każdy weekend ja tylko w soboty) i wszystkie okoliczności odbiły się na zdrowi mojej przełożonej i wylądowała na ostrym dyżurze w szpitalu. Od środy do piątku zostałyśmy już całkiem same "sierotki". "Bez wiedzy"  tzn było dla nas było dużo niewiadomych, bo jednak ona wpisywała dane nie dzieląc się z nami tymi informacjami. Do tego nic znaleźć nie można u niej na biurku. Jednym słowem zgromadziły się masakryczne czarne chmury.
Do tego, w tym okresie przypadało też "zamknięcie miesiąca" i sporządzenie deklaracji VAT. I tutaj kolejny przykład jak "nieszczęścia potrafią jednoczyć"  i jednocześnie wielki ukłon w stronę koleżanek :* Nigdy jeszcze nie byłyśmy tak zgrane. Nigdy tak praca nie paliła się nam w rękach. Pomimo nawału i presji atmosfera była niesamowita. W piątek wychodziłyśmy z poczuciem, że odwaliłyśmy kawał dobrej roboty. Bo ciągle prace bilansowe i robienie załączników dla biegłej było wymagalne.
Nawet jak wychodziłam z pracy nijako ciągle w niej byłam bo byśli krążyły tylko w okół tego tematu.
Był też jeden śmieszny moment. Tzn teraz śmieszny, bo wtedy nie było mi do śmiechu. Wychodziłam w czwartek jak zwykle ostatnia. I w piątek rano dzwoni koleżanka, czy mam klucz bo nie był zdany (jak się okazuje zapasowego nie ma w firmie). Blady strach. Kurna nie sprawdzę, oczywiście jak to bywa w tych sytuacjach jadę i w innej kurtce i z inną torbą. Zawrócenie z drogi (byłam prawie pod pracą) do domu w celu poszukiwania klucza oznaczało by, że znów była bym na miejscu za jakieś 2 godziny. Na szczęście zawezwano "chłopaków" rozwiercili zamek i dzięki tamu mamy nie tylko zapasowy klucz ale i klamkę o którą nie mogłyśmy się już z rok czasu doprosić :)

Teraz trochę bardziej optymistycznie. Ten weekend miałam cały wolny i spędziłam go u mamy. Wczoraj było pięknie, więc wysiłek umysłowy zamieniłam na fizyczny. Nie włączałam komputera (jakoś już mi obrzydł ten blask ekranu). Ciągle gdzieś tam jednak praca kołatała mi się po głowie. 
Dziś już całkiem wróciłam do formy stąd mogłam łaskawszym okiem spojrzeć na monitor i zawitać tutaj i tam :)
I nawet z okazji wczesnej pory zamierzam się za chwilę trochę "po jogować" :) 
Nie wiadomo co to będzie jutro... ale teraz staram się o tym nie myśleć.
Wam życzę miłego wieczoru i całego tygodnia :)








1 komentarz:

  1. hej:) cieszę się, że udało Ci się spędzić spokojny weekend. Gratuluje 20 w dół, ja od sierpnia też się wzięłam za siebie trochę zleciało a najbardziej to motywacja. Ja nie mogę zrzucić winy na pracę niestety tylko na własne lenistwo. a w wolnej chwili muszę przejrzeć Twoje przepisy ! pozdrawiam i trzymam kciuki !

    OdpowiedzUsuń