sobota, 31 grudnia 2011

Na ten Nowy Rok...

 Na ten Nowy Rok życzę wszystkim (a także sobie), oczywiście spełniania marzeń i wytrwałości w realizacji, a także szybkiego osiągnięcia wyznaczonych celów











piątek, 30 grudnia 2011

Ostatnio i ostatki

Siłownia = straszny głód po.   Takie tragiczne równanie wczoraj odkryłam.
Siedziałam w "przybytku lwa" 2,5 godziny. 
Najpierw zalecane 20 min steperka.
Potem godzina z osobistym trenerem. Był taki jakiś dzień otwarty i w ramach zachęty organizowali właśnie trening z osobistym trenerem. Fajny gościu. Młodziutki. Do tego miał chyba ze 3 metry wzrostu, gdzie ja choć do niskich bardzo nie należę czułam się jak chucherko ;) I onże, postanowił się poznęcać nad górną częścią mojego ciała. Poszły w ruch różne hantlelki, ławeczka i nawet sztanga z "zabójczym" obciążeniem 2,5 kg ;)
Czekam na pojawienie się zakwasów w moich skądinąd choć porządnie wyglądających ale wątłych tzn słabowitych pęcinkach górnych.
Na koniec godzina na rowerku poziomym.
Znów wychodziłam wyczerpana (nie zmęczona) podobanie jak poprzednio, choć może kapeczkę mniej. I właśnie opuszczając lokal poczułam straszliwie, straszny głód. Jak podobne wyczerpanie występowało po zakupowym chodzeniu się zasiadało w restauracji i raczyło różnymi pysznościami. A co ja mam robić w takich przypadkach??!! Na początek przyszło mi do głowy, że muszę zabierać ze sobą kolację i spożywać od razu po. Ciekawe czy to wystarczy...??



Dziś mam spotkanie podsumowujące Nowy Rok we firmie. Oprzeć się szampanowi nie ma problemu (robię to już 2 lata), ale tym wszystkim zakąską...?!? Obawiam się powtórki ze Świąt. Waga jeszcze nie wróciła do normy z przed zeszłego weekendu a tu znów takie wydarzenia... Nic to. Co by nie było, wpisuję w niebyt, Bo już po jutrze....




... Z NOWYM ROKIEM, Z NOWYM KROKIEM !!!




Do zobaczenia za rok! tzn w przyszłym roku :):)
Pozdrawiam





czwartek, 29 grudnia 2011

Humory


Wczoraj większość dnia cierpiałam na ostrą „beznamiętność”. Choć był też większy wachlarz uczuć. Przez wkurzenie w pracy. Po poprawę humoru po wizycie u Haneczki. Aż do lekkiego pobudzenia po obejrzeniu jednego programu o odchudzaniu i mojej co dwutygodniowej konsultacji z psychologiem.


Źródło
 Także wczorajszy dzień kończyłam w niezłym humorze i dziś w podobnym zaczynałam. Po czym BACH!! Skoro świt o 7.00 wpadła kierowniczka z jednym tekstem i cały nastrój prysł jak bańka mydlana. I znów mam lekki „tumiwisizm”. Chyba przechodzę okres wypalenia zawodowego, bo za często praca mi psuje humor, nie mam ochoty w niej siedzieć, wszystko i wszyscy mnie drażnią etc. Przydał by się w tym wypadku chyba jakiś urlop. Ten jednak muszę trzymać na okoliczność jak moja mama będzie w szpitalu.



Na szczęście z jedzonkiem wszystko w porządku. Już dwa dni poświąteczne za mną i odrobione 2 kg z 3 straconych, a raczej odwrotnie, stracone 2 z 3 nadrobionych :)

Teraz mam 4 dni pod znakiem karkóweczki i pomidorów. Choć tu miłe zaskoczenie, wczoraj na konsultacji się dowiedziałam, że karczek mogę zastąpić przeróżnej maści mięskami. Natomiast pomidor warzywkami wg uznania oczywiście w wyznaczonej ilości.
Akurat już mam przygotowaną karkówkę na ten najbliższy okres, ale z warzywami mogę już „poszaleć” ;). Na dziś z tej okazji mam sałatkę z pomidorów, papryki i cebulki. Od razu inna jakość posiłku :)


wtorek, 27 grudnia 2011

Rozterki

Na wadze zgodnie z przewidywaniem 3 kg więcej!!
To jednak wcale mnie nie załamało. Byłam na to przygotowana. Fakt troszkę szkoda się zrobiło, że zaprzepaściłam ostatnie powiedzmy dwa tygodnie. Jednak było to nijako wpisane. 
Dodatkowo ten fakt pomogła mi "przetrawić" książeczka jaką czytałam w weekend. "Krótka bajka o odchudzaniu z happy endem" Magdaleny Jarzębowskiej.
Źródło

No dobra to od razu o książce. 
Już kiedyś w swoim życiu w sposób psychologiczny podchodziłam do odchudzania. Były tworzone tabeli, listy motywujące etc.
To wydanie podaje pod nos ten sposób podejścia do walki z otyłością, ale w formie krótkiej bajeczki. Bardzo dobrze się czyta. Przypominają się pewne rzeczy. Była na ten czas dla mnie nowym źródłem motywacji.
Właśnie tam przeczytałam:
"Każdemu, kto próbuje zdarzają się takie chwile, to nic złego. Ważne jest, żeby wciągnąć teraz z tego odpowiednie wnioski na przyszłość".
Także wyciągam wnioski, wstaję i idę dalej, nie oglądając się za siebie!!! 
To zdanie pomogło mi zapomnieć o obżarstwie Świątecznym i dziś normalnie wrócić do diety.


Przepisałam sobie pewne błyskotliwe myśli. Znów potworzyłam tabelki. Jakoś nakręciło mnie to pozytywnie w ciągu dnia. Prawie zapomniałam zjeść obiad !! :) Największy problem, mam z pozycją "moje mocne strony". Ja w ogóle takie posiadam??!! No ale właśnie o to chodzi w tym wszystkim i nie będę dalej cytować książki.

To moja "jaskinia lwa"
Po pracy po dobrze wypełnionym dniu jedzeniem, chciałam żeby było jeszcze lepiej i poszłam na siłownie. 
Wpadłam pełna energii. Jednak od ostatniego jeżdżenia rowerkiem minęło trochę czasu. Do tego miałam dołożone orbitrek i brzuszki (w odwrotnej kolejności). Przy ostatnim pół godziny rowerka miałam już kryzys i myślałam, że nie dam rady. Dałam!! Wychodziłam jednak bardzo "spiczniała". Zastanawiałam się gdzie te endorfiny które powinnam czuć. Nie byłam zmęczona jak np po podbiegnięci do autobusu. To był taki rodzaj zmęczenie, jaki odczuwam po wielu godzinach łażenia po sklepach. Nogi nie chcą nosić, wszystko jest obojętne.  Nastrój ogólnie był jakiś taki miałam nieciekawy.

Najpierw wydawało mi się, że to wyrzuty z powodu, że za dużo kasy wydałam, że może powinnam wybrać jednak tę tańszą w swojej mieścinie.
Po głębszej analizie i wniknięciu w siebie (znów skutki uboczne czytania ;)) stwierdziłam, że to chyba jednak nie to. Przecież nie jednokrotnie potrafiłam wydać tyle w sumie na mało potrzebne rzeczy, a to coś co ma mi pomóc i nie powinnam myśleć tymi kategoriami. W końcu mam tam spędzać sporo czasu więc to chyba dobrze, że będą dobre warunki. Tym bardziej, że ludzie przemili. Jest sala tylko dla kobiet, co uważam za duży plus. Atmosfera bardzo mi się podobała etc...

Więc o co kurna "kaman"??!! 
Sala dla kobiet (ze strony klubu)
Olśnienie. Poczułam, że podpisując umową, zobowiązałam się do zmiany życia. Ludzie (w tym wypadku wychodzi, że i ja:)) wbrew pozorom nie lubią zmian. O ile łatwiej jest przyjść do domu, legnąć się na kanapie i narzekać, że jestem biedna, gruba i że wszystko jest do bani. A tu jak zapłaciłam trzeba będzie chodzić. Może nawet się czasem spocić. Do domu będę wracać później. Będzie mniej czasu na narzekanie. A "nie daj Boże" jeszcze mi się spodoba i na prawdę zacznę chudnąć, to na co będę zwalać niepowodzenia..???!! :) Sama dieta była jakoś mniejszym zobowiązaniem. Zawsze można było się najeść jak w weekend i zwalić wszystko na Słabą Wolę (choć to też błąd który uświadomiła mi książka). 

Do tego wypada okres, że odchudzam się trzy miesiące. U mnie jest tak, że jak do czegoś się zapalę, to żyję tym 24h/dobę. Po 3 miesiącach wszystko jakoś samoistnie moja. Staje się rutyną i tracę zainteresowanie. A tu zamiast zwinąć po cichu skrzydełka, "porywam się z motyką na księżyc".

Suma summarum, sama jestem ciekawa co z tego wyniknie. 
"Pożyjemy. Zobaczymy." Teraz we czwartek idę znów do "jaskini lwa"....

poniedziałek, 26 grudnia 2011

"chwalę się"

Święta, Święta i po Świętach :( A było tak miło jeżeli chodzi o jedzonko. 

Z porad przedświątecznych o jakich pisałam w poprzednim poście, w 100% wykorzystałam tylko jedną:
"Zero wyrzutów sumienia, ważenia się i cieszenie się jedzeniem w gronie najbliższych".

To były 4 dni jako jedno wielkie jedzenie. 
Tzn wiecie co, wcale nie było to takie jedzenie jak w zeszłe Święta. Jadłam wszytko, ale wydajność mojego żołądka jakoś ograniczona była. Dość szybko odmawiał współpracy. Kiedy oczka dostrzegały następną wspaniałą Świąteczną potrawę, on często stawiał swoje VETO.

Oczywiście żadnych złudzeń nie mam jeśli chodzi o jutrzejsze ustawienie się na wagę, bo niestety najczęściej w ramach pojemności żołądka najpierw do niego trafiały ciasta. Cóż... jak były by to torty, nie miałabym żadnych problemów z ich  omijaniem. Jednak głównymi słodkościami Bożonarodzeniowymi jest mój ukochany makowiec i najpyszniejszy sernik w wykonaniu teściowej. Nie było mocnych by zjeść tylko po kawałku tych wspaniałości przez całe święta. 

Nie trzeba być Sherokiem, żeby się domyślić, że było też zero ruchu. Zważywszy, że większość Świąt jednak przeleżałam w łóżku by całkiem wyzdrowieć. W dowód umieściłam nawet na drugim blogu, gdzie prezentuje tegoroczną "kreację"  TUTAJ  zdjęcie w pidżamce, jako główmy mym stroju w tym okresie :) "Chwalę się" i obok ;) W końcu to blog o życiu, to dlaczego by nie??!! A to było jak cholera, życiowe. Choć z drugiej strony dzięki temu miałam wymówkę, by się nie ruszać i bezkarnie jeść :):)


W ramach chwalenia się, chciałabym uprzejmie donieść, że dostałam drugie w moim długim życiu prawdziwe perfumy!! Zawsze mi szkoda kasy na takie specyfiki, a w tym roku Mikołaj o mnie pomyślał i proszę...!!! Cały dzień chodzę i wącham swój nadgarstek i zachwycając się bukietem. To dość ryzykowny prezent, bo ciężko trafić w gusta obdarowywanego. Jednak tym razem mu się udało. Bardzo mi się podoba ten zapach. 












sobota, 24 grudnia 2011

Wesołych Świąt!












Uciekam od cywilizacji na Święta, zatem już dziś chciałam Wszystkim życzyć:




Zdrowych, rodzinnych Świąt. 
Wspaniałych prezentów. 
I pysznych potraw (nie tylko) Wigilijnych 
(nawet jak nie będę do końca tradycyjne ;)

WESOŁYCH ŚWIĄT !!!!!


piątek, 23 grudnia 2011

Porady na Święta

Zacznę od dnia wczorajszego. Moja choroba osiągnęła apogeum. Czułam sie fatalnie. Na szczęście miałam urlop i mogłem go jak należy przeleżeć w łóżku faszerując się proszkami i licząc, że dziś będzie lepiej. (jest ciut lepiej).

Martwiłam się jak to będzie z jedzeniem w święta i sądziłam, że to będzie pierwsze duże wyzwanie. No i się pomyliłam. Choroba okazała się jeszcze większą przeciwnością na drodze dietowej. Zawsze jak czułam się źle spożywałam duże ilości różnego jedzenia. To mi w jakiś sposób pomagało. 
Przed wczoraj jednak trzymałam wzorowo dietę. Wczoraj do obiadu również, jednak koło 16.00 gdy dygotałam pod kołdrą w dwuch bluzkach z długim rękawem i sparpetach na nogach. Jak zapakowanie paru prezentów sprawiło, że wystąpiły na moim ciele "siódme poty" . Jak czułam się, że za chwilę zejdę z tego świata. Jak zmierzyłam temperaturę i zobaczyłam, że mam 36,15 stopnia. Poczułam się jak bym stygła za życia i przeprowadziłam atak na kuchnię. 2 kromki świeżutkiego chleba z masłem i ciepłe mleko!! Prawie natychmiast poczułam, że wraca mi normalna temperatura ciała. Faktycznie po jedzeniu jak zmierzyłam  było normalne 36,6.

Dziś również zamierzam trzymać dietę ale tylko do obiadu. Na kolację mam Wigilię Wigilii. Przychodzą teściowe. Także dziś o 18.00 zaczynam Święta.

A na Święta... robię odstępstwo już świadome od programu. Po wykładzie Pana Gacy wiem, że jak po Świętach będzie więcej na wadze, to nie będzie efekt jojo tylko wyrównanie poziomu wody. Co jeszcze utkneło mi w głowie po wykładzie jako rady na święta poza programem:
- więcej soli =  pić mniej wody.
- 2 godziny przed obiad czy kolacją wada gazowana lub Colon C
-  nie oszczędzać kalorii nic w dzień nie jedząc, jem o  z zwykłych porach
-  natychmiastowy powrót do diety, automatem wracam do programu po Świętach
- po jednym kawałku ciasta dziennie nie na hura wszystko na raz ;)
- nastawić psychikę na czerpanie przyjemności z jedzenia (choć jeść z umiarem) i żadnego ważenia, ustalić sama ze sobą, że to jest czas stagnacji
A oto cały wykład:

Dla porządku, dziś rano na wadze było: 111,3 kg. Nota bene przez te wzloty i upadki, a raczej upadki jest tyle samo co tydzień temu. Ile będzie po Świętach...??

środa, 21 grudnia 2011

Promyk słońca

 
Na dworze śnieg zaznaczył swą obecność a wewnątrz mnie zaświeciło nieśmiało słoneczko.

Wprawdzie, fizycznie samopoczucie gorzesz niż wczoraj. Pół nocy nie spałam z powodu kaszlu. Doszedł katar. Ogólnie objawy grypowe przybrały na sile.

 
Jednak względem diety jakoś jaśniej Dziś już na śniadanie przypadały płatki. Zastąpiłam jogurt mlekiem 0,5%. Dodałam słodzik. I to było TO!!!  Śniadanie jakiemu z lubością oddawałam się w pierwszych okresach mojego dochudzania powróciło. Kubki smakowe usatysfakcjonowane. Organizm chyba też, skoro tak ładnie wpłynął na psychikę,  że nawet chce mi się dalej tak jeść.

Żródło
  



Mało tego. O 8.00 też była "orgia smaku". Mogłam do kawy dodać mleka. Az dwie pastylko słodzika. Normalnie latte macchiato :):), którego mi brakowało. Na mej "zaflukanej" twarzy zagościł uśmiech od ucha do ucha :):)

Źródło




A to następne pyszności z drugiego śniadania o 10.00.
I jak tu nie lubić takiego dnia...

wtorek, 20 grudnia 2011

Poziom zero

W brew pozorom wcale dziś nie jest gorzej ze mną. 
Pozory to takie, że po wczorajszym daniu ciała i kilogramie więcej dziś na wadze powinnam się totalnie załamać. Ja jednak nie mam żadnych wyrzutów sumienia. Dzięki Gripexowi, nie czuję się też aż tak strasznie z powodu przeziębienia (choć dobrze wcale). Jestem na takim beznamiętnym etapie. 

Dziś ostatni dzień karkówki i planuję go przetrwać zgodnie z założeniami.
Myślałam, że przez te 7 dni karczek zbrzydnie mi totalnie. A wcale tak się nie stało. Nie miałam tego posmaku w buzi który często towarzyszy dietom białkowym. Wewnętrznie czułam, że brakuje mi węglowodanów (no to je wczoraj nieźle uzupełniłam). Jednocześnie te dni mnie zawiodły. Czytałam, że u większości na tym etapie kilogramy lecą jak szalone a u mnie lipa. 

Pomimo załamania diety nie zamierzam się poddać. Niestety nie mam tego entuzjazmu co na początku. Mam nadzieję, że to tylko okoliczności i jeszcze zapał wróci. Muszę dać sobie na przeczekanie.
Wrócę jeszcze do komentarza jaki wczoraj dostałam. Odnośnie, że obecnie gubię wodę a nie tłuszcz. 
Zdaję sobie z tego sprawę. Raz, że zostałam uprzedzona, dwa, że człowiek głupi nie jest. Jednak w nieskończoność wody i toksyn nie można tracić, w końcu dojedzie i do tłuszczu. Widzę, że są w tej diecie myki ściągnięte od kulturystów, parę zdrowych dobrych zasad. Ktoś to tak ułożył i jeżeli się powiedziało "A" to trzeba powiedzieć "B". Jednak głosu całkiem mi nie odebrano i jak zacznę czuć, że nie wpływa to na mnie korzystnie, zawsze mogę powiedzieć też "PAS". I tego się będę trzymać ;)

Problem polega na tym by przeprowadzić to prawidłowo i takie wpadki jak wczoraj są niewybaczalne, bo "cofają w rozwoju". Nie chcę już tego rozpamiętywać. Stało się. Próbuje dziś od nowa. Ale chyba porażki wpisane są w każde odchudzanie . Kwestia, by po jednym odstępstwie, nie powiedzieć sobie "skoro zjadłam kawałek, mogę zjeść 5 takich kawałków, bo już i tak dałam ciała". I na tym będę się dziś skupiać. A co będzie jutro... Na ten moment to mnie nie interesuje.






poniedziałek, 19 grudnia 2011

Podsumowanie po 3 m-cach

Jest źle. I na wadze. I samopoczucie (w skali od "0" do "10") minus 1 i spada.
Ale po kolei. Cyferki wagowe: (więcej jak zwykle w tabelce na dole)
od początku: minus 15,3
czyli:  waga obecna 111,3 kg ; waga wyjściowa 126,6
w programie : minus 5,7
czyli: waga obecna 111,3 kg ; waga wyjściowa 117,00
 
No właśnie. W pierwszych miesiącach po 5kg w tym miesiącu 6,2. Może powiecie, że to niezły wynik. A ja twierdzę inaczej. W pierwszym tygodniu 4 kg. W drugim czyli okresie stabilizacji 0,9 kg i to rozumiem. Ale teraz w trzecim gdzie waga powinna znów lecieć na łeb na szyję tylko  0,8 kg, tak ja w fazie stabilizacji??!! Stanowczo to coś "nie halo".

Jak się sama "dochudzałam" i spadało tylko kg na tydzień było OK, bo przynajmniej McDonalda pojadłam i inne rzeczy które lubię. Cieszyłam się, że przy okazji spada waga.
Teraz jak mam tyle wyrzeczeń oczekiwałabym większych rezultatów. Tutaj jest powiedzenie, tego co niejednokrotnie słyszałam na jodze: "NIE OCZEKUJ". Oczekiwałam i mocno się zawiodłam.

Szukając jednak pozytywów, żeby się całkiem nie załamać, to suma summarum: 11 cm w biodrach, 10 w talii i tyle samo w udzie to całkiem fajnie. Inaczej już się czuję. Inaczej leżą ubrania. Dużo "znalazło" się na nowo jak do nich "dorosłam".
Przez rehabilitację nie chodzę na siłownie i nie ćwiczę. Może jak bym wykonywała plan treningów jak w pierwszym tygodniu było by inaczej... Stop. Nie ma co gdybać. JEST JAK JEST. 

Nie chcę się poddać. Jakoś muszę przetrwać najbliższy czas. Choć nie jestem pewno nie będzie to wykonanie programu w 100%. Skończy się ten wariacki okres, zacznę chodzić na siłownie i dam jeszcze jedną szansę tamu jedzonku.

Waga a raczej brak zadowalającego jej spadku, to nie jedyny powód mego kiepskiego samopoczucia.  Przez ten pierdzielony weekend sprzątania, a chyba konkretnie przez mycie okien, dopadła mnie grypa czy tam inne przeziębienie :( 

Wracam do początku. Nie jest dobrze :(:(

14.30 czyli jest jeszcze gorzej.  
Wróciłam właśnie z Firmowej Wigilii. I co? Nie przeszłam próby ognia. Poszedł w ruch krokiecik z paroma łykami barszczu czerwonego.  Kawałeniek ryby po grecku. Makowiec i ciasto z pysznym czymś. No ale przynajmniej było pysznie!!


sobota, 17 grudnia 2011

Potrawka karczkowa

Wyspałam się. Powinno być lepiej. A jednak nie bardzo jest. Napracowałam się skrobiąc przepastne kąty małego małego mieszkanka. Dziewięć godzin z przerwami na przyrządzenie i zjedzenie posiłków. Jestem znów zmęczona i znów mam wszystko gdzieś.

Jedynym plusem dnia dzisiejszego, z racji soboty mogłam zrobić jedzonko bezpośrednio przed spożyciem i dzięki temu "poszaleć". Nie bez kozery w cudzysłowie, napisałam słowo poszaleć, bo jak tu szaleć mając do wyboru karkówkę, smalec, pomidory i przyprawy. Choć to i tak lepsze opcja, smażenie na smalcu, niż poprzednia potrawka z kurczaka gdzie tłuszcz smażenie nie wchodziło w rachubę. I wyszło pysznie. A wyglądało to tak:

POTRAWKA KARCZKOWA

Składniki:
- karkówka
- pomidory
- smalec
- przyprawy (cebula, pieprz, czosnek, listek laurowy, goździk).


Zaczęłam od przyszarzenia czosnku, żeby poczuć swój ulubiony zapach. Potem dodałam resztę przypraw. Po paru chwilach dodałam pomidora i karkówkę. Dużo wody. Dusiłam do miękkości mięska. Na koniec odparowałam wodę, by wyszło mięsko z "keczupem" :) 

A teraz idę się uwalić na kanapie, z kieliszkiem... Coca Coli Light

piątek, 16 grudnia 2011

Wpisu nie będzie

Jestem wykończona i fizycznie i psychicznie po tym tygodniu. Nie siądę do kompa póki nie wyjdę na prostą i przede wszystkim nie odeśpię tego.

czwartek, 15 grudnia 2011

Chyba się pogniewamy...





Tzn ja się ze swoją wagą chyba pogniewam, bo odmówiła skubana współpracy i nic a nic pokazuje mniej!!

Fakt od tygodnia nie byłam ani na siłowni ani na jodze. Chodzę na rehabilitację. A tam owszem są ćwiczenia. Trwają tylko pół godziny a absorbują razem z pozostałym zabiegami całe popołudnie.  Nawet na mięśnie brzucha idą w ruch etc, no ale na spalanie nic a nic. Odnośnie pozostałych zabiegów, normalnie podłączają człowieka pod prąd (BOHATERA PRĄDEM ????!!!), ale to całkiem przyjemnie. Leżę na klacie, świecąc tyłkiem a po kręgosłupie biegają mi mróweczki. Żałuję, że nie mogę wybrać przepisanych masaży klasycznych bo to też było by niezłe. Ale jest jak jest.

Co do braku ćwiczeń innych, nie pozostaje mi chyba nic, jak tylko się pogodzić z tym stanem rzeczy do Świąt.








Jak do tej pory karkóweczka dalej pyszna. Wczoraj nie byłam kompletnie głodna. Wszelakie osłabienia dawno minęły i teraz czuję się po po prostu świetnie.
Choć muszę się przyznać, że właśnie niedawno przechodziłam kryzys ( o godzinie 12.00). Jakaś głodnawa była. Jako środek zaradczy sięgnęłam po małą puszkę Coca Coli Light. I nawet pomogło. Czekam teraz na obiadek.










źródło fotek colowych














środa, 14 grudnia 2011

Ch....wo

No bo jak to inaczej określić... Pierwszy tydzień minus 4 kg a w drugim tylko 0,9??!!??!!
Po pierwszym etapie wygląda to tak:

od początku: minus 14,5
czyli:  waga obecna 112,1kg ; waga wyjściowa 126,6
w programie (czyli po 13 dniach): minus 4,9
czyli: waga obecna 112,1 kg ; waga wyjściowa 117,00


Eta[ = 2 tygodnie. Ten pierwszy jednak skróciłam do 13 dni, żeby potem się nie plątać w datach. Nową dietę  dostałam od 14-27.12.2011, czyli chciałam dziś zacząć.
Pierwszy tydzień nowego menu bardzo "urozmaicony" bowiem sama karkówka, smalec i pomidory. hihi I tak 7 dni!!  To będzie ciekawe doświadczenie.

6.00
Poranna karkóweczka była pyszna. O 5.30 odpaliłam grilla i wsadziłam mięsko. Spożywając je, przez chwilę się zastanawiałam czy przez pomyłkę go nie posoliłam bo w ogóle nie odczułam jej braku. Przy czym reszta przypraw jak zwykle. O "skomplikowanym" przepisie (;))  robienia karkówki z grilla kiedy indziej :)

10.00
Tym razem w wersji pieczonej. Okazuje się, że siedziała ciut za krótko siedziała wczoraj w piekarniku i była lekko "krwista", ale i tak bardzo dobra.

14.00
Smakowo znów pychotka. Choć już nieco stwardniało, bo to ten sam kotlecik co się grilował na śniadanie.Jedynie po ostatnich obfitych obiadach, to stanowczo za bardzo malizną pachniało.

18.00
Też było pysznie.

Obliczyłam skrupulatnie, że dzisiejszy dzień dostarczy mojemu organizmowi 1.501 kcal. A co na to mój organizm... ? Na razie się nie buntuje.

Czyli podsumowując. Pierwszy dzień pod znakiem karkówki zaliczam jako udany.






poniedziałek, 12 grudnia 2011

Orientalne cycki

Pierwsze 4 dni diety jak skupiałam sie tylko na tym co jeść. Pierś tylko gotując omijałam bardzo ważny jak dla mnie element a mianowicie smak. W kuchni też przez to jakoś się za mało czasu spędzało. Upieczenie piersi w piekarniku było krokiem w dobrym kierunku. Następnym był zrobienie tego na grillu  A wczoraj w ogóle  czułam się jak bym przygotowywała pyszne danie a nie przyrządzała dietetyczny posiłek. Kuchnia była pełna aromatów. Fakt,  że w rozkładzie diety jest wyraźnie napisane, gotowane, albo gotowane na parze. Jednak uznałam, że przyrządzanie w piekarniku, na gilu czy tak jak wczoraj na patelni bez tłuszczu nie jest to chyba przestępstwo...??? Smak dla mnie jest bardzo ważny. Potrafię jeść bardzo długo tę samą potrawę (jak to uparcie czyniłam z płatkami na mleku wcześniej) jednak musi to być potrawa co mi smakuje. Jeżeli wyżej wymienione zabiegi mają sprawić, że wolniej będzie spadać waga to trudno. Jednak wiem, że w ten sposób będę mogła wytrwać w tym dłużej.
W efekcie końcowym wyglądało trochę jak "warzywa curry" przy czym użyłam bardziej hinduskich przypraw, stąd nazwalam potrawę jak w tytule :) Szczegółowo przyrządzanie wyglądało tak:

ORIENTALNE CYCKI
(moja interpretacja potrawy mocno dietetycznej)



Składniki:
- kawałek piersi z kurczaka
- kasza gryczana
- pomidor
- 1/2 papryki
- 1/2 cebuli
- 3 ząbki czosnku
Przyprawy
- 1łyżeczka garam masala
1/2 łyżeczki papryki chili w proszku
½ łyżeczki kurkumy


Podstawowe składniki pokroiłam w kostkę.
Na patelni do smażenia bez tłuszczu zagotowałam trochę wody.
Wrzuciłam czosnek i cebulę. Rozległ się wreszcie po kuchni mniamnuśny zapaszek. Tak to "smażyłam" (bo nie wiem czy mieszanie tego w wodzie można nazwać smażeniem) do momentu aż woda wyparowała.
Wlałam nową niewielką porcję wody i wrzuciłam przyprawy. Znów mieszałam do wyparowania wody.
Wrzuciłam pierś. "Smażyłam" chwilę aż pierś zmieniła konsystencję zewnętrzną. 
Na patelni wylądowała reszta składników i solidna porcja wody.
Po 5 minutach gotowania, dorzuciłam wcześniej ugotowaną kaszę. Odparowałam nadmiar płynu i 

Voilà, oto gotowe jedzonko.


 W dzisiejszym spożywaniu w/w potrawa była bardzo miłym urozmaiceniem ale dziś bardziej niż zwykle brakowało mi w tym soli.

W zeszły poniedziałek po 4 dniach się ważyłam. Dziś przy zmianie diety też planowałam, ale zrezgynowałam z pomysłu. Wstałam obolała, napompowana jak balon z powodu comiesięcznego. Stwierdziłam, że nie ma co się denerować. 

Dziś miałam dodatkowego "stresa". Było pożegnanie prawniczki na sali konferencyjnej. Pyszne torty, cukierki, szampan etc. Może z powodu tego @ miałam ochotę większa niż zwykle rzucić się na to. Aż wyszłam, żeby nie patrzeć. Nie przepadam za tortami ale dziś zjadłabym go z przyjemnością. Ehh... Mam nadzieję, że jutro będzie lepiej.



niedziela, 11 grudnia 2011

Odstępstwo

Byłam taka pewna, że weekend pod względem diety będzie pestką. Niby, że jestem taka przygotowana z jedzeniem. Niby, że głodu już nie odczuwam między posiłkami. I co? Za bardzo widać rozluźniłam psychikę.

Każde jedzenie robione w domu pachniało mi jeszcze bardziej niż w zeszły weekend. Parę razy pomyślałam, że może jednak by coś zjeść z tych innych pyszności. Na szczęście jak tylko ta myśl się pojawiała w miarę szybko ją usuwałam, nie pozwalając jej narastać do rangi upiora co w efekcie na pewno by pokutowało zjedzeniem lub w ogóle jedzeniem niezgodnym z zaleceniami. 

Na koniec tej huśtawki, świadomie pozwoliłam sobie na małe "odstępstwo". Choć uważam, że nie jest to przestępstwo. Użyłam łyżkę tego nie lubianego przeze mnie jogurtu naturalnego. Stwierdziłam, że można to potraktować jako przyprawę. Dołożyłam do niej ząbek czosnku i pokropiłam tym "sosikiem" potrawę. Nota bene tym razem była w formie kotletów z grilla. I to był najpyszniejszy obiad jaki do tej pory jadłam. Duża ilość czosnku i jak zwykle przypraw na mięsku, sprawiły, że w ogóle nie czułam, że to jest bez soli i dla moich kubków smakowych było obiadem z dawnych czasów. Jutro już ten manewr nie przejdzie, bo spożywanie obiadu w pracy w towarzystwie koleżanek, z których jedna czosnku nie trawi w żadnej postaci, mogło by się skończyć co najmniej nie fajnie. A obiadku jak zwykle był pełen, duży talerz i wyglądał jak na zdjęciu obok. A teraz lecę ważyć obiad na jutro. Też w zupełnie innej formie niż dziś. Jutro do tego zestawy dochodzi kasza gryczana więc większe pole do popisu. Bye

sobota, 10 grudnia 2011

Pierwsza krew

Nareszcie weekend. Kiedyś to był zawsze kiepski okres dla "dochudzania". Tego weekendu się nie boję. Jedzenie przygotowane i nic mi nie straszne.

Wracając do mojego słówka "dochudzanie". Używam go pomimo, że nie występuję w słowniku a jest metodycznie bardziej zasadne. Słowa odchudzanie nie lubię i to druga przyczyna. Faceci też nie lubią tego słowa co miałam okazję ostatnio zaobserwować. Oni "redukują masę". I to faktycznie ładnie brzmi. Może będzie występować zamiennie w moich postach :).

Dziś drugie śniadanie, starłam na miał. Baa tak tarłam, że nie tylko marchew i jabłko uległo unicestwieniu. Już w bardzo poważny sposób nadszarpnęłam palce. Normalnie horror pt "Pierwsza krew" (już wiecie skąd tytuł posta). Trzeba będzie rekonwalescencji ;) W niedzielę, chyba trzeba będzie zatrudnić męża na tarkę :) Gotowe danie nie prezentuje się zbytnio ponętnie, ale smakowało w dwójnasób dobrze zrobione z takim poświeceniem :)

Wreszcie można pospać i jeszcze się polenić. Bo przyszły weekend już trzeba będzie ostro przygotowywać święta. Zatem miłego odpoczynku...

piątek, 9 grudnia 2011

100% normy

Pod względem jedzenia jest już bardzo dobrze (nie licząc tego jogurtu na śniadanie). Nie czuję w ogóle głodu.

Po wczorajszej "eurece" ze słodzikiem miałam dziś drugie objawienie. Tzn inaczej. To nie był mój wymysł. Już dawno Haneczka mówiłam i żeby piec pierś w piekarniku w woreczkach. Wtedy piersi już miałam ugotowane na całe 3 dni i z wypróbowaniem czekałam do wczoraj. Dodałam pieprz, czosnek, paprykę i majeranek. Postępowałam zgodnie  z instrukcją pieczenia. I wyszła prawdziwa pychotka. O niebo lepsze od tej gotowanej wersji. Dzisiejsza porcja warzyw imponująco wyglądała na talerzu. Co jest ciekawe i nie zgłębione przeze mnie, to pomimo prawie identycznego menu jak w pierwszym tygodniu, gramatura ich jest większa. Jak jestem mniej głodna to każą mi więcej jeść. Widać jednak jakiś to cel ma, więc stosuję bez specjalnego szemrania (nie licząc oczywiście jogurtu ;)) A dzisiejszy obiadek wyglądał tak:

Znacznie gorzej rzecz ma się z siłownią. Owszem plan wykonałam w 100%. Chodzi mi o sam wybór siłowni. Dziś była trzecia którą zaliczyłam. Znacznie lepsza od pierwszej (rowerek się nie rozwalał :)) i znacznie gorsza od drugiej. Więc pierwszą wykreślam automatycznie. Porównując pozostałe. Lepsza w dalszej odległości i droższa. Tutaj był jednak dla mnie zasadniczy minus. Zero klimatyzacji. Poprzedni się nie spociłam więc i dziś raczej siódmych potów nie wylałam, a wychodziłam cała mokra. Oblepiona cudzym potem który unosił się w powietrzu. Bleee. Do tego sami faceci. Wątpliwości miałam też co do samego rowerka. Poprzednio trzymając się obrotów na minutę tętno miałam w normie. Dziś była to żonglerka z tymi dwom parametrami. Te jednak szybko się rozwieją jak zaliczę jeszcze jedną siłownie z normalnym tego typu sprzętem. Także dalej nic nie wiem. Następnym razem idę testować czwartą siłownię.

Dane z dziś: 
powiedzmy, że tempo 70 obrotów/minutę,  
dystans: 21 km (tutaj przy tych obrotach średnia prędkość była nie 16 a 25 km/h stąd większy dystans przejechany.  A no i było 60 minut nie 50. Na marginesie muszę stworzyć suwaczek, że gonię Haneczkę ;))
spalone kalorie: 321( ta liczba podoba mi się bardziej niż ostatnio ;))

czwartek, 8 grudnia 2011

Po tygodniu

 
Minął 7 dzień w programie. Wyniki na dziś: 
od początku: minus 13,6
czyli:  waga obecna 113,00kg ; waga wyjściowa 126,6
w programie (czyli po pierwszych 7 dniach): minus 4,0
czyli: waga obecna 113,00 kg ; waga wyjściowa 117,00
Bardzo miło patrzeć, jak codziennie po troszeczku jest mniej. Miło zobaczyć to na wadze takie cyferki, ale czekam na 10 z przodu ;)  Nawet jak w pewnym momencie waga zwolni, co wydaje mi się nie nieuniknione, to mam nadzieję, zobaczyć to jeszcze w tym roku.

W tym tygodniu będę jeść dokładnie tak samo jak przez ostatnie 7 dni, więc na ten temat nie ma co się za bardzo rozpisywać.
Przyzwyczaiłam się do jedzenia bez soli, cukru. Bez problemu zjadłam nawet trzeci raz grejpfruta, którego kiedyś nie lubiłam.  Jedyne co ciągle mi nie wychodzi to naturalny jogurt czy kefir. Jeszcze wieczorem z serem jakoś (choć też z obrzydzeniem), ale rano z płatkami, to wyć mi się chce. Muszę pomyśleć co z tym zrobić.

Winnam jestem jeszcze przynajmniej pokrótce sprawozdanie z wczorajszego dnia. A był znaczący...
Byłam z Haneczką i jej siostrzenicą w Warszawie. Przy okazji zaliczyłyśmy kino. 

Do tej pory rytuał wyglądał tak.  Oblecenie sklepów z ciuchami w naszym rozmiarze. Suty posiłek najczesciej w Pizzy Hut. Popcorn i Cola w kinie.  Czasem w drodze powrotnej nawet McDonald był jeszcze grany.
A wczoraj... cieszyłam się na spotkanie jak zawsze. Jednak jadąc na nie dopadło mnie, że wiele rzyczy z tego rytuału dziś wykonać nie będzie mi dane. Jak więc to będzie?  Dopadł mnie mały smutek. 



 
Sklepy odwiedziłyśmy jak zwykle. Jednak patrzyłam na te ciuchy dziwnie. Po co mam kupować, nie długo będą potrzebne mniejsze, to dziś nie ma sensu. Okazało się, że jendak jest coś co się nie zmieni  i jest mi to niezbędne, bo na dowrze zimno a z domu jej zapomniałam wziąść czyli... CZAPKA! :) Iskra w oku i  już można było wpaść w wir przymierzania, porównywania, omawiania etc. Wybór padł na włóczkowy, kolorowy bereto podobny czepeczek. 
Rozkręciłam się i znalazłam jeszcze jedną rzecz która teraz mi jest niezbędna bez względu na rozmiar. Pidżama. Śpię w leltniej i ostatnio zakładałam pod nią podkoszulek z długim rękawem, bo mi zwyczajnie za zimno.  Nie zbędne więc wydało się zakupienie porządnego zimowego wdzianka nocnego. Przy okazji miło było odnotowac, że można kupić rozmiar 48/50 zamiast 56.



Potem przyszedł czasn na posiłek. Dziwczyny po pracy. Moja pora kolacji. KFC było tym co miało im dać pożywienie a mnie męki. Ten wszechobecny zapach, nawet ludzie jedzący kurczaki na telewizorku. Pierszew chwile były masakrą. Tłumaczyłam sobie, że przecież zdobywam swój Mount Everest i nie mogę się poddać na pierwszych 100 metrach!!! Nie poddałam się. Po 5 minutach wszystko do okoła tak rozbudzające zmysły zaczeło słabnąć. Pod koniec już całkiem było mi wszystko obojentne.  Jadłam mój pryszny serek z okropnym jogurtem i nie czyłam się już specjalnie odizolowana. Wyszłam najedzona tak samo jak reszta, więc w efekcie próba zaliczona.



W kinie też poczułam zapach popcornu przy wejściu ale tym razem obszedł mnie zupełnie. Dla pewności i podkreślenie odświętnościu kupiłam sobie Pepsi Light. Film pt "Jak ona to robi" całkiem sympatyczny jako przerwywnik w środku tygodnia.

Wróciłam do domu i prawie natychmiast padłam na łóżko. Rano wstałam pakować jedzenie do pracy. I... kur... nie ugotowałam wczoraj piersi!! Czyli będzie partyzanka. O 14.00 same warzywa. Pierś w następnej kolejności jak szybko się da.





14.00 Obiad
No i mam pierwszy wyłam w diecie. Wszystko przez brak tej ugotowanej piersi. Zastępuje ją kupnym indykiem pieczonym. Wcale nie był aż taki pyszny jak się spodziewałam. Jakiś słony. Sztuczny. Bez problemu mogę wracać jutro do mojej gotowanej piersi.

Wieczorem:

Nauczona przykrym doświadczeniem obiadowym, już teraz jestem w całości przygotowana na najbliższe trzy dni. Poważone. Upieczone. Pochowane w odpowiedni sposób. Nic mnie nie zaskoczy.

A przy kolacji... EUREKA!! Wiadomo, że na najprostsze rozwiązania najtrudniej wpaść. Po tygodniu męczarni związanej z jedzeniem sera z nielubianym przeze mnie jogurtem. Do którego dodawałam cynamon pomna pysznością jakie to jedzenie tworzyło gdy była zamiast jogurtu śmietana i obowiązkowy cukier. Dziś po porostu wpakowałam tam słodzik (bez aspartamu podobno lepszy). I to jest to!! Znów mam pyszny deserek zamiast obrzydliwej kolacji. Jestem happy!!


Po kolacji byłam na jodze. Ostatnia w tym roku. Jestem z tego powodu trochę niepocieszona. Jedak dziś była typowo joga medytacyjna i wyszłam taka rozluźniona. W pełnym błogostanie.   Ciało znów pięknie wpasowało się w siedzenie samochodowe (to mój wyznacznik stopnia rozluźnienia ciała). Normalnie GENIALNIE!