czwartek, 8 grudnia 2011

Po tygodniu

 
Minął 7 dzień w programie. Wyniki na dziś: 
od początku: minus 13,6
czyli:  waga obecna 113,00kg ; waga wyjściowa 126,6
w programie (czyli po pierwszych 7 dniach): minus 4,0
czyli: waga obecna 113,00 kg ; waga wyjściowa 117,00
Bardzo miło patrzeć, jak codziennie po troszeczku jest mniej. Miło zobaczyć to na wadze takie cyferki, ale czekam na 10 z przodu ;)  Nawet jak w pewnym momencie waga zwolni, co wydaje mi się nie nieuniknione, to mam nadzieję, zobaczyć to jeszcze w tym roku.

W tym tygodniu będę jeść dokładnie tak samo jak przez ostatnie 7 dni, więc na ten temat nie ma co się za bardzo rozpisywać.
Przyzwyczaiłam się do jedzenia bez soli, cukru. Bez problemu zjadłam nawet trzeci raz grejpfruta, którego kiedyś nie lubiłam.  Jedyne co ciągle mi nie wychodzi to naturalny jogurt czy kefir. Jeszcze wieczorem z serem jakoś (choć też z obrzydzeniem), ale rano z płatkami, to wyć mi się chce. Muszę pomyśleć co z tym zrobić.

Winnam jestem jeszcze przynajmniej pokrótce sprawozdanie z wczorajszego dnia. A był znaczący...
Byłam z Haneczką i jej siostrzenicą w Warszawie. Przy okazji zaliczyłyśmy kino. 

Do tej pory rytuał wyglądał tak.  Oblecenie sklepów z ciuchami w naszym rozmiarze. Suty posiłek najczesciej w Pizzy Hut. Popcorn i Cola w kinie.  Czasem w drodze powrotnej nawet McDonald był jeszcze grany.
A wczoraj... cieszyłam się na spotkanie jak zawsze. Jednak jadąc na nie dopadło mnie, że wiele rzyczy z tego rytuału dziś wykonać nie będzie mi dane. Jak więc to będzie?  Dopadł mnie mały smutek. 



 
Sklepy odwiedziłyśmy jak zwykle. Jednak patrzyłam na te ciuchy dziwnie. Po co mam kupować, nie długo będą potrzebne mniejsze, to dziś nie ma sensu. Okazało się, że jendak jest coś co się nie zmieni  i jest mi to niezbędne, bo na dowrze zimno a z domu jej zapomniałam wziąść czyli... CZAPKA! :) Iskra w oku i  już można było wpaść w wir przymierzania, porównywania, omawiania etc. Wybór padł na włóczkowy, kolorowy bereto podobny czepeczek. 
Rozkręciłam się i znalazłam jeszcze jedną rzecz która teraz mi jest niezbędna bez względu na rozmiar. Pidżama. Śpię w leltniej i ostatnio zakładałam pod nią podkoszulek z długim rękawem, bo mi zwyczajnie za zimno.  Nie zbędne więc wydało się zakupienie porządnego zimowego wdzianka nocnego. Przy okazji miło było odnotowac, że można kupić rozmiar 48/50 zamiast 56.



Potem przyszedł czasn na posiłek. Dziwczyny po pracy. Moja pora kolacji. KFC było tym co miało im dać pożywienie a mnie męki. Ten wszechobecny zapach, nawet ludzie jedzący kurczaki na telewizorku. Pierszew chwile były masakrą. Tłumaczyłam sobie, że przecież zdobywam swój Mount Everest i nie mogę się poddać na pierwszych 100 metrach!!! Nie poddałam się. Po 5 minutach wszystko do okoła tak rozbudzające zmysły zaczeło słabnąć. Pod koniec już całkiem było mi wszystko obojentne.  Jadłam mój pryszny serek z okropnym jogurtem i nie czyłam się już specjalnie odizolowana. Wyszłam najedzona tak samo jak reszta, więc w efekcie próba zaliczona.



W kinie też poczułam zapach popcornu przy wejściu ale tym razem obszedł mnie zupełnie. Dla pewności i podkreślenie odświętnościu kupiłam sobie Pepsi Light. Film pt "Jak ona to robi" całkiem sympatyczny jako przerwywnik w środku tygodnia.

Wróciłam do domu i prawie natychmiast padłam na łóżko. Rano wstałam pakować jedzenie do pracy. I... kur... nie ugotowałam wczoraj piersi!! Czyli będzie partyzanka. O 14.00 same warzywa. Pierś w następnej kolejności jak szybko się da.





14.00 Obiad
No i mam pierwszy wyłam w diecie. Wszystko przez brak tej ugotowanej piersi. Zastępuje ją kupnym indykiem pieczonym. Wcale nie był aż taki pyszny jak się spodziewałam. Jakiś słony. Sztuczny. Bez problemu mogę wracać jutro do mojej gotowanej piersi.

Wieczorem:

Nauczona przykrym doświadczeniem obiadowym, już teraz jestem w całości przygotowana na najbliższe trzy dni. Poważone. Upieczone. Pochowane w odpowiedni sposób. Nic mnie nie zaskoczy.

A przy kolacji... EUREKA!! Wiadomo, że na najprostsze rozwiązania najtrudniej wpaść. Po tygodniu męczarni związanej z jedzeniem sera z nielubianym przeze mnie jogurtem. Do którego dodawałam cynamon pomna pysznością jakie to jedzenie tworzyło gdy była zamiast jogurtu śmietana i obowiązkowy cukier. Dziś po porostu wpakowałam tam słodzik (bez aspartamu podobno lepszy). I to jest to!! Znów mam pyszny deserek zamiast obrzydliwej kolacji. Jestem happy!!


Po kolacji byłam na jodze. Ostatnia w tym roku. Jestem z tego powodu trochę niepocieszona. Jedak dziś była typowo joga medytacyjna i wyszłam taka rozluźniona. W pełnym błogostanie.   Ciało znów pięknie wpasowało się w siedzenie samochodowe (to mój wyznacznik stopnia rozluźnienia ciała). Normalnie GENIALNIE!






4 komentarze:

  1. Moje gratulacje! :] Grunt to wytrwać w swoich postanowieniach a jeśli upadać to podnosić się mądrzejszym. Ja już nie zauważam ludzi jedzących pyszne, zakazane rzeczy ;) a przynajmniej nie robi to już na mnie takiego wrażenia. Dziesiątka z przodu to dla mnie też magiczna cyfra - dziś na wadze 109,9 kg :D

    Pozdrawiam, Aga

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow to Ty już masz 10 z przodu :) Również bardzo gratuluję.
    Jak ładnie to napisałaś o tym po upadku :)
    Czyli trzymamy się dalej!!
    Buziaki

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluję wytrwałości;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie dziękuję, żeby nie zapeszyć ;)

    OdpowiedzUsuń