wtorek, 15 maja 2012

Dzień drugi od razu z dużym minusem

Niestety nie mogłam się oprzeć by nie pobiec rano na wagę. 0,5 kg mniej i nie będę tego dalej komentować :)

Z jedzeniem niestety nie było tak kolorowo. Tzn dzień zaczęłam już wg planu od mleczka, potem kajzerka z żółtym serem i pomidorem, też w porząsiu. Potem jednak znów mi zaniemogła kierowniczka, panika, potem stres jak to będzie jak jutro nie przyjdzie do pracy i pognałam po ciepłą kanapkę z hamburgerem. Nie wyrzucam sobie tej kanapki "ino" to mięso :/

Z innej beczki.
Wczoraj po mojej pysznej obiadokolacji,  poszłam na zajęcia z medytacji. Znów dowiedziałam się paru ciekawych rzeczy. Nabyłam mądrą księgę "BHAGAVAD-GITA". W prawdzie nie wiem czy ją pojmę, ale spróbuje "postudiować". W końcu i tak nie mam ostatnio na nic czasu to jeszcze jedno zajęcie więcej się przyda ;) 
Po czym się okazało, że pomimo napiętego harmonogramu ma gdzie czytać i dziś mi się udało to uczynić. Gdzie? Na siłowni w trakcie jazdy na rowerku :). Przyjemne z pożytecznym. Parę kartek i nawet nie wiem kiedy minęła ponad godzina.
Książkę zaczęłam czy czytać od wstępu, słownika na końcu i oczywiście obrazków. 
Do zasadniczej części jeszcze nie doszłam :) Jedna ilustracja w prowadziła mnie w "dziwny" stan i przemyślenia, więc się nim z Wami podzielę, kończąc i życząc miłego wieczoru.
Skan z książki "Bhagavad - gita taka jaką jest" Bhaktivedanta Swami Prabhupada

poniedziałek, 14 maja 2012

Relacja z dnia pierwszego

A dokładniej z dnia pierwszego drugiej fazy. Bo tak sobie umownie nazywam te ostatnie obżarstwo jako faza stabilizacyjna wagi i teraz ma być następny etap zrzucania ;)

Szczegółowa relacja będzie się opierać na tym co zjadłam i czego nie :)

Zacznijmy od pierwszego mojego posiłku dnia czyli mleka z imbirem, który to dziś nie wystąpił bo zwyczajnie zaspałam!! 
Była natomiast o 7.00 kawa z mlekiem i słodzikiem.

Drugie śniadanie zatem z wielkiego głodu jadłam już szamałam po 8 w postaci serka homogenizowanego "z krówką" -jakoś chęć na słodkie zamiast pączków trzeba było zaspokoić i to był wg mnie adekwatny wybór między "starym" a "nowym".

Na drugie śniadanie koło południa (poskramiając lenistwo) naobierałam, nakroiłam owoców w postaci jabłka, mandarynki i banana, suto zabarwiając na biło małym pojemniczkiem jogurtu naturalnego. Potrawę jadła po odstaniu i przemacerowaniu się składników jednocześnie czekając na działanie zażytych proszeczków i dawki błonnika.

Potem już była "kolacja z obiadem za jednym przysiadem". Lubię tę opcję. Choć chyba w trakcie poprzedniej diety (i jednocześnie wg ajurwedy)  jedzenie obiadu w pracy w południe jest  bardziej poprawne. Pewnie jednak będzie ten obiad tak występował zamiennie, raz o 12 raz o 16 w zależności od tego o której, jak długo będę w pracy i czy potem będę jechać do domu czy na siłownie.
Na ten główny posiłek "zapodałam sobie dal", co w wolnym tłumaczeniu znaczy, że swoje krotki skierowałam do restauracji indyjskiej i zamówiłam tradycyjną potrawę z tych regionów czyli Dal. Dalem nazywane są wszystkie rodzaje grochu a także potrawy które ja zawierają. Mój dzisiejszy dal zawierał fasolę. Indianie... tfu ;) Hindusi jedzą go z ryżem albo ze swoim pieczywem. Nota bene uwielbiam to pieczywo ale dziś wybrałam je z ryżem, ponieważ podobano, łączenie dalu z ryżem zwiększa przyswajalność białka no i chyba ryż jest zdrowszy niż biały placek. Do tego indyjska kawa, ale to tym napoju bogów to innym razem, bo "cuś" się rozpisałam dzisiaj i jakoś późno się zrobiło :)
A tak się prezentowało moje jedzonko:


Aha, dzień z godnie z obietnicą zaczęłam od skiknięcie na wagę. Było gorzej niż się spodziewałam, czyli:
waga obecna 111,5 kg ; waga wyjściowa 126,6
na ten moment od początku: minus 15,1
tak, więc ogólnie rzecz biorąc LIPA!!, trzeba na nowo zrzucić 5 kg, a tak to było by już następne 5 kg... no ale stało się, nie ma co "płakać nad rozlanym mlekiem" itd

niedziela, 13 maja 2012

The Avengers

Jakoś ten zeszły poniedziałek przemknął niezauważenie i z powodów licznych imienin znów plany dotyczące zdrowszego jedzenia spełzły na niczym :( 

Dziś jednak byłyśmy z Haneczką w kinie.
Nota bene na The Avangars w 3D i bajeczka okazała się przednia z paroma salwami śmiechu gdzieś po drodze. Bardzo rozluźnił mnie ten film. 

A jeszcze bardziej samo spotkanie z przyjaciółką. I co ważne - w temacie tego bloga -strzeliłyśmy sobie pogawędkę uświadamiając kolejny raz, że naszemu obżarstwu winne jest lenistwo, bo prościej iść kupić pączka niż nakroić jakąś sałatkę etc. Stwierdziłyśmy, że jedzenie jest jedyną rzeczą, dla której łatwo znaleźć usprawiedliwienie. Przecież przerwę w pracy z tej okazji można zrobić (nikt nie zabroni Ci jeść) Ponadto można bezkarnie wydawać na jedzenie (bo przecież co jak co ale jeść trzeba). I tym podobne "mądrości" które oczywiście miały nam uświadomić bezsensowność tych "racji"
Jak zwykle  Haneczka zmotywowała mnie  do działania. Także kładę się dziś znów pełna optymizmu i jutrzejszy dzień zaczynam od spojrzenia prawdzie w oczy czyli stanięcia na wadze a potem mam nadzieję na lepszej jakości jedzenie...

piątek, 4 maja 2012

Książka: "Tajemnica Adriana"


Już wcześniej zapowiadałam, że przy okazji poszukiwań znalazła się też nowa dieta. Dopiero teraz miałam czas podjeść do tematu. Poleciła mi to Beti. Ona sama pisze o tej diecie tak:
"Po 2 tygodniach minus 6. Całkiem nieźle. Roztwór z octu z zimną lodowatą wodą nawet polubiłam. Nie chodzę głodna i jestem nastawiona, że tym razem się uda :)(...) 
Można jeść dużo, najadać się, urozmaicać posiłki, nie ma problemów jak gdzieś się wyjedzie, bo a to surówki można skubnąć, 2 plasterki wędliny i nie trzeba wozić pudełeczek jak u Gacy (też miałam stosować tą dietę, ale ogromne koszta miesięczne mnie przeraziły, nie mogę sobie pozwolić na tak drogą dietę + karnet na siłownię.)

Można znaleźć coś dla siebie w KFC- sałatka z grillowanym kurczakiem, można kebaba na talerzu na spotkaniu na mieście ze znajomymi (mięso plus surówki). A kilogramy rzeczywiście lecą, wystarczy poczytać na profilu Lukoszka komentarze osób.
Obwody też pospadały, co mnie cieszy."


Po takiej rekomendacji, oczywiście z zapałem wzięłam się za czytanie książki: "Tajemnica Adriana".

A oto moje skromne zdanie. (Zaznaczaj, że wszystkie moje "recenzje" są dobrowolne i nijakiej reklamy nie prowadzę, jest to tylko skutek moich własnych poszukiwań).

Dieta nie wątpliwie skuteczna (jak każda którą się stosuje :)). Jest to raczej typ najpopularniejszego, zdrowego i skutecznego żywienia. U Gacy też był okres „metabolizmu” i podobny jadłospis. Dużo diet opiera się na podobnym schemacie.
Ja osobiście przyczepiłam się tylko do paru rzeczy. W końcu wiele diet wypróbowałam i wiem co jest dla mnie dobre (co nie znaczy, że dla innych nie) i mam pewne zasady, których się trzymam.
Nie podoba mi się, że zaleca tylko białko z jajka, bo jak wiadomo w żółtku tego białka jest więcej niż w białku i ogólnie jajka uwielbiam, są sycące i nie widzę powodu bym się pozbywała przyjemności spałaszowania go w całości.
Owoce w umiarze jak najbardziej ale powinno się je jeść jako osobny posiłek i tylko do południa a nie jak On proponuje na kolację. Ludzie przywykli jeść ser na śniadanie, a właśnie na kolację winien być spożywany.

Najważniejszym powodem dla którego tej diety nie wypróbuje jest jednak fakt, że akurat postanowiłam znów wrócić do wegetarianizmu jako urozmaicenie a za razem mały szok dla organizmu. Po prostu czuję jakąś taką wewnętrzną potrzebę. Choć się nie zarzekam, że nie zjem już mięsa w ogóle. Czyli może inaczej, nie przechodzę na wegetarianizm ale chwilowo przestaję jeść mięso i wyjątki od reguły przewiduję, choć mam nadzieję, że nie prędko się pojawią :)

Cieszę się jednak, że Beti poleciła mi tę książkę. Bardzo optymistycznie napisane. Facet umie opisać historię swojej otyłości i walki z nią, a to zawsze dobrze na mnie działa, motywująco. Dało mi do myślenia.
Ponadto, jedno „kupuję”: OCET !! Też już kiedyś go „przerabiałam”. Wprawdzie piłam wtedy jabłkowy, przez krótki okres i jakoś niezbyt regularnie więc nie pamiętam czy działał czy nie. On podaje dużo „fajnych” powodów z ograniczeniem łaknienia na czele, także może faktycznie jest to sposób gody ponownego wypróbowania.

środa, 2 maja 2012

Chory weekend

W przenośni i dosłownie.

Miało być 9 dni wolnego. W rzeczywistości byłam w sobotę jeszcze w pracy i dziś jestem. 

Miałam zacząć ten dłuuugggii weekend od leniwego poleżania na słoneczku zaczęłam od zalegania w łóżku z temperaturą 38,5 stopnia. Bez sił i życia za to z katarem, konwulsyjnym kaszlem i innym tego typu masakrycznymi objawami. W sobotę w pracy już nie rozstawałam się z chusteczką, ale to jeszcze było "pół biedy" potem  48 godzin prawie byłam nie przytomna i w przerwach ataków spałam. Dziś już temperatura ustąpiła inne objawy nie koniecznie za to straciłam kompletnie głos. 
Tu się przydaje blog, bo odkryłam, że ostatni raz zaniemogłam grypowo 19 grudnia, także ja to jakiś słabowity egzemplarz jestem :/

Miałam nadrobić zaległości blogowe, nacykać fotek, polatać z kijkami, a wyszło jak wyżej.
 
Miałam wypróbować parę "dobrych", "grzecznych" przepisów a jedzenie było oczywiście ostatnia rzeczą o jakiej myślałam. Tzn o niczym nie myślałam i tylko jadłam co "mamusia dali". Teraz jak już trochę funkcjonuję to jednak i tak nie sadzę, żebym zaczęła jakieś racjonalne żywienie, bo w piątek mam imieniny i gości i grilla i ciasta i inne  typowe dla okoliczności a sprzeczne z rozsądkiem jedzenie.Może coś po tych wolnych dniach pomyślę.... 
Tyle, że znów wyraźnie znalazła potwierdzenie mądra maksyma, że "plany planami, a życie swoje"... więc nie ma co się zgrzewać tylko płynąc z prądem.
Choć nie. Planować trzeba!! tylko nie przywiązywać się zbytnio do tych planów, żeby nie było rozczarowania jak coś nie wyjdzie. A bez planów to życie było by chyba do bani i nic by się nie osiągnęło.

Udanej reszty weekendu wszystkim życzę i realizacji wszystkich planów :)

sobota, 21 kwietnia 2012

Krem z brokułów

Czy Wy też tak macie, że jak się kładziecie spać, to mówicie sobie, że jutro to to i tamo a nazajutrz nic z tego nie wychodzi?
Wczoraj jak leżałam w łóżku myślałam, że jutro, to:
zacznę dzień od medytacji. Potem wezmę się za sprzątanie. Pojadę na siłownie. I oczywiście będę jeść jak trzeba. 
I co...?? Kurna wyszło!!! Rzadka to sytuacja ale wyszło :):)
Choć z tym jedzeniem to trochę nie do końca,bo miał być to taki trochę oczyszczający dzień. Wczoraj były w pracy imieniny Agnieszki więc znów najdłam sie różności w ilościach znacznych. Już trochę mam dość jedzenia. Tzn mój organizm doprasza się o odech a umysł niestety ciągle podsuwa nowe wizje czegoś pysznego do zjedzenia. Trzeba to przerwać i dziś miał być taki mały odwyk z bardziej płynnymi pokarmami. I było tak do jakiejś godziny 16, bo potem jednak zjadłam prawie normalny obiad, bo byłam w miejscu gdzie co krok to masa różnych pyszności i oczywiście nie wytrzymałam, ale przynajmniej wybrałam w miarę kulturalne jedzonko.

A wcześniej, ponieważ w kuchni, żeby coś ugotować widywana jestem bardzo, bardzo rzadko i przy tym nie lubię się przemęczać,i by było bardziej płynnie, stąd popełniłam krem z brokułów.

Składniki
- 1 świeży brokuł
- duża cebula
- szklanka bulionu warzywnego
- szklanka mleka
- 3 ząbki czosnku
- 1 łyżka oliwy
- biały pieprz





Cebulę i czosnek obrać i drobno posiekać. Podsmażyć na oleju.

Wlać bulion, zagotować i włożyć różyczki brokułów. Gotować 10 minut, tak by nie straciły intensywnego zielonego koloru (na moim zdjęciu tego nie widać, cyknęłam i nie sprawdziłam co wyszło :()

Kilka różyczek odłożyć, resztę zmiksować z bulionem. Dolewamy podgrzane mleko, żeby kremik uzyskał blady kolor. Doprawiamy białym pieprzem.


Żarełko dnia:
Mleko i szczypta kurkumy
Krem z brokułów
5 klusek "szpinakowych", 1/2 bakłażana nadzianego mięskiem mielonym i trochę warzyw gotowanych.


czwartek, 19 kwietnia 2012

Medytacja

Wracam zatem do wczoraj.

W ramach poszukiwań tej "sekty", o której wspominałam we wcześniejszym poście, wrzuciłam parę odpowiednich haseł w google. Już drugi wynik wyszukiwania, to było właśnie to gdzie poczłapałam wczoraj. 
ze wspomnianej obok strony
Była to strona Mantra.pl

Ckniło mi się troszeczkę, za tym stylem życie i pewnymi jego elementami i dlatego poszukiwanie zawęziłam do tego typu spraw a nie następnej "diety cud" (choć i dieta się znalazła ale o tym następnym razem).

Na miejscu. Bardzo sympatyczna prowadząc. Mówiła spokojnie ale i z humorem. Faktycznie dla kogoś kto nigdy nie miał z tym styczności, bardzo dobry wstęp.
Całe spotkanie, krótki rzeczowe i co najważniejsze od razu praktyką. Ba nawet z trzema praktykami.
Pierwsze było: 
- "medytacja z oddechem i z mantrą Gauranga" 
Jest to intonowanie tego dźwięku z sanskrytu Gauranga i jednocześnie z tego składa się cała medytacja, którą można wykonywać samemu w domu. I nie koniecznie w lotosie :) Jest to jak by wstęp i rozluźnienie ciała i umysłu przed medytacją właściwą, czyli druga forma:
- "japa joga - indywidualna medytacja na koralach medytacyjnych"
Otrzymaliśmy koraliki (które po zajęciach mogliśmy zabrać do domu), jako przedmiot niezbędny do tej praktyki. Była nowa mantra. I znów "zajęcia praktyczne"
Na koniec:
- "kirtan - grupowa medytacja"
I to już do wykonywania zbiorowego, śpiewanie mantr. Dziewczyna grała na gitarze i każdy śpiewał jak umie. To już mi się podobało i wcześniej. Lubię śpiewać, choć nie umiem a tutaj można to robić śmiało bez żadnego skrępowania.

Oczywiście było też trochę pomiędzy, "po co", "skąd" to wszystko. O tym, że właśnie to "właściwa medytacja na te czasy" itd. Jednak ja pamięć mam dobrą ale krótką, więc nie będę powtarzeć, żeby czegoś nie przekręcieć. Od pondziałku idę na pierwszy "głębszy" wykład (ma być cykl 4 wykładów co tydzień) to jak mi się uda coś zapamiętać to nie omieszkam podzielić się z Wami.

Napiszę jeszcze tylko, że nawet udało mi się rano nie zignorować budzika, wstałam wg planu i przeprowadziłam pierwszą samodzielną medytację tą metodą. Niestety taka przerwa sprawiła, że umysł był bardzo rozbiegany (to normalne) i jeszcze w pełni nie umiem ocenić tego sposobu. Sądzę, że po jakiś dwóch tygodniach będę miała już jakieś konkretniejsze odczucia do podzielenia się.






środa, 18 kwietnia 2012

Cudny dzień !!!

Na początek obiecany sobie zestaw jedzeniowy ku uświadomieniu sobie. Uwaga...:

Żarełko dnia
real foto mojego dzisiejszego "małego" kotlecika
w "pięknej" zastawie :)
Kawa z mlekiem i słodzikiem
Ćwiartka chleba z masłem i kindziukiem
Schabowy z marchewką
Kanapka z Sabweya

Nie pamiętam czy wcześniej w swoim życiu jadałam kanapę w Sabweyu. Nawet jeśli popełniłam kiedyś ten czyn to go kompletnie nie pamiętam więc uważam, że był to mój "pierwszy raz". Najpierw się przeraziłam wyborem asortymentu i strzelając w ciemno wybrałam kurczaka teryaki którego uwielbiam w shusi. Potem jeszcze w większa konsternację, które przerodziła się w nera, doznałam przy kasie, jak za 15 cm bułki rzeczonym ptakiem, drobną zieleninką i nieznaczną ilością sera (z pól litrem coca-coli na dokładkę) zabuliłam DZIEWIĘTNAŚCIE ZŁOTYCH POLSKICH!!! Kurna to jakaś masakra jest. Fakt smakowało to nieźle, ale chyba więcej tam moja noga nie postanie.
Dobra koniec o tym zgubnym jedzeniu.

Tak w ogóle to dzień w pracy miałam też nie za ciekawy, bo zamykanie miesiąca, szybko, stresująco etc. Nawet wyszłam znów zamiast o 15.00 to o 17.00.

Zatem skąd u licha wytrzasnęłam te pierwsze słowa "cudowny dzień"....?
Już od rana miałam jakiś irracjonalny, na prawdę niczym nie spowodowany dobry humor. Wewnętrzne skowronki, podśpiewywałam i nawet pracę wykonywało mi się jakoś tak łatwiej.

jak mój nastrój, różowy, ale..
 nie wiadomo co to na prawdę jest :)
Natomiast wieczorem... dotarłam na zajęcia z MEDYTACJI. No i tu już w ogóle odlot. Zupełnie co innego niż na poprzednim moim kursie. Raz, że czas krótszy. I medytacja bardziej przystosowana do tego pędzącego świata. Do tego KOMPLETNIE ZA DRAMO!! (co też było dla mnie małym szokiem). Na razie więcej nie będę tego rozwijać. Nie mniej jednak znów "JESTEM NA ŚCIEŻCE". Znów czuję tę wspaniałą energię i uczucie z jakim, żadne inne nie może się równać. Normalnie pełna NIRWANA, BŁOGOŚĆ, SZCZĘŚCIE...!!!!!
I jest tyle uczuć, których nie umiem opisać, że normalnie aż pójdę spać :)

Dobranoc :)




wtorek, 17 kwietnia 2012

Dla ciała, urody i ducha...

Po tym okresie "poza czasem", ostatnie dnie są właśnie pod tytułem: Dla ciała, urody i ducha. Nadrabiam zaległości, próbując się odstresować i  "polepszyć".. no może uprzyjemnić sobie byt.

Dokładniej, to wczoraj był dzień dla ciała, czyli wizyta na siłowni. Wprawdzie rano wstałam trochę połamana (odezwał się mój kręgosłup), po niedzielnych kijkach jakieś lekkie zakwasy mam, ale tak była nastawiona, że poszłam. Żeby nie szaleć postanowiłam tylko trochę pojeździć na rowerze. Pomyślałam, że najwyżej jak nie dam rady godziny to skończę wcześniej. Jeździłam najwolniej, na najniższym tętnie treningowy. W trakcie  akurat zaczęła się "Trini i Susana" i w efekcie spędziłam "w siodle" 80 minut :), przejechałam 19 km i spaliłam 500 kcal. 

Dzień dla urody był dziś. Postanowiłam zrzucić poszarzałą, zimową skórę i to dosłownie. W tym celu nawiedziłam kosmetyczkę. Nie tam żadne drogie mikro-dermabrazje, pilingi kwasami etc. Zwyklusia, tania eksfoliacja. Jednak moja mordka wychodziłam gładziutka, usatysfakcjonowana i uśmiechnięta od ucha do ucha.
Na koniec domowe SPA dopełniło rytuału i pogłębiło niebiańskie uczucie.

Dla ducha będzie jutro. Znalazłam nowy "punkt" i idę zgłębiać nową medytację. Postaram się to zrelacjonować jutro.

Niestety z jedzeniem dalej lipa. Chyba zacznę, znów, i tak i tak spisywać co jem, bo dziś nawet w stanie nie jestem sobie przypomnieć co to było. Muszę się przestawić, że potem będę to zapisywać to zapamiętam. Może to mi uświadomi, jak to teraz ze mną jest z tym jedzeniem. 

niedziela, 15 kwietnia 2012

Dzień pod znakiem kijków

Cały post mogłabym streścić jednym zdaniem: jedzenie do bani :( ale byłam na kijkach!! :):). Nie będzie jednak tak krótko, będę się rozpisywać dalej :)

Na śniadanie zjadłam:
2 parówki typu cienkiego, odtłuszczonego z kromką chleba - i to było by jeszcze OK ale potem dorwałam się do kawała miodownika - niestety nie był tak pyszny jak zawsze ale go pochłonęłam i tak z przyjemnością, popijając obficie kawą

Moje kijki uwiecznione jeszcze zimą,
dziś już były inne okoliczności przyrody :)
Od razu po śniadanku chwyciłam za swoje kijki i ruszyłam w trasę. 
Dziś w większości "zwiedzałam" wieś a nie jak ostatnio ostępy leśne, także żadnych dzikich, żywych stworzeń typu sarna nie spotkałam. Za to była masa burków, azorków i innych przydomowych piesków "radośnie" ujadających na widok dziwnego człowieczka podpierającego się patkami :) Ludzi na szczęście było brak. Nie spotkałam też żadnych większych oznak wiosny. Fakt było znacznie cieplej niż na ostatniej mojej wyprawie. Momentami dobiegał mnie piękny śpiew skowronka czy innego "trelownika". Mijałam pięknie zorane pole ze śmiesznymi strachami na wróble królującymi nad tymi czarnym połaciami. Świeżej zieloności było nie wiele. W mieście przed blokiem widać piękną żółtą forsycję, a tutaj ledwie pączki na gałązkach.
Jednego było w bród (już jak szłam znów w lesie): ŚMIECI!! Normalnie nie wiem co bym robiła takim ludziom co tak bezmyślnie wyrzucają co popadnie, gdzie podpadnie. 
Na początku pogoda była świetna do takiego ruchu. Nie za ciepło nie za zimno. Słońce nie dawało po oczach także szło się bardzo przyjemnie. Po pół godzinie zaczął padać dość spory deszcz i nasilił się wiatr, ale byłam przygotwoana na taka okoliczność czyli odpowiednia krótka, kalosze i czapka z daszkiem, i w związku z tym nawet to nie przeszkodziło mi czerpać satysfakcję z wyprawy. 
Na prawdę wróciłam HAPPY. Po godzinach siedzenia w biurze i potem w domu z przyjemnością wdychałam powietrze. Cieszył mnie nawet ten deszcz. 
Ze statystyk: 
czas marszu 1:02:19
średnie tętno: 127 (wyszło akurat choć na początku jak się dorwałam "jak głupi do sera" to szłam za szybko i miałam tętno ponad 140, jednak "kondycja" sama to szybko zweryfikowała i zeszłam do 120)
spalone kalorie: 571 !! 
szacowany, przebyty dystans: 5 km
Pomimo, że wróciłam zmęczona i spocona to na prawdę szczęśliwa. Teraz będzie dalej przyjemnie bo będę (zasłużenie ;))odpoczywać :)

Życząc dobrej niedzieli, żegnam się z Wami :)

środa, 11 kwietnia 2012

Poszukiwana "sekta" :)

"Nadejszła wiekopomna chwila...", a raczej ten moment kiedy to bezkarne jedzenie trzeba było skonfrontować z rzeczywistością i stanąć na wadze. I tutaj bez zbędnych rozczarowań. Tzn rozczarowanie jest ale to było do przewidzenia. Cyferki poskoczyły w górę, wszystkie wymiary też się powiększyły. Te obwodowe, aktualne cyferki jak zwykle w zakładce a tutaj jak zwykle tylko wagowe dane:

od początku: minus 16,6
czyli:  waga obecna 110,00 kg ; waga wyjściowa 126,6

Wczoraj jednak nie wystartowałam z kopyta tak jak planowałam. Po dobrym początku był wypad do kina z Haneczką. Lekki Pene z kurczaczkiem i pieczarkami w Da grasso. Kawa + rurka z bitą śmietaną. Na koniec obowiązkowy popcorn i cola w kinie.

W Dziś nie było najgorzej, bo nie popełniłam żadnego pączka, ciasta czy innego batonu. Reszta może by i pozostawiała trochę życzenia, ale ja uważam, że dzień pod względem jedzenia było OK. I tak:
Żarełko dnia:

I. płatki na mleku
II. kawa z mlekiem i słodzikiem
III. kawałek pieczonej karkówki z ogórkiem
IV. kotlet z piersi kurczaka + marchewka
V. "pierożki z bali"

Dotarłam też w końcu na siłownię. Jakaś wyludniona była, człowieczki chyba jeszcze świętują. Ja też po takiej przerwie szłam z pewną nieśmiałością i niezbyt wielką chęcią do ćwiczeń. Jakoś szybko się zmęczyłam. Nie wytrwałam całej godziny na rowerze. Usprawiedliwiam się, że na pierwszy raz wystarczy.

W drodze do domu wpadłam na "genialny pomysł". Normalnie "eureka" jak tu dalej chudnąć. MUSZĘ ZNALEŹĆ NOWĄ "SEKTĘ"!!!
Do tej pory byłam w dwóch, które pozytywnie wpłynęły na mnie i moją wagę. 
Po pierwszej schudłam 20 kg i przestałam pić alkohol.
Po drugiej znów schudłam 20 kg które niestety wcześniej powróciły jak magia przestała działać i zostało mi po tym zrywie chodzenie na siłownię.
Niestety u mnie mijają jakieś zaklęta 3 miesiące i przestaje wszystko na mnie działać. Najpierw się zachwycam i wprost żyję tymi nowościami stosując się w 100%, chłonąć nową wiedzę. Potem to powszednieje, rzeczy przestają być nowościami i przechodzę nad tym do porządku dziennego by w końcu w cholerę porzucić. Zaniechanie praktyk skutkuje powiększaniem wagi. I tym razem, żeby do tego nie dopuścić, niechybnie potrzeba mi nowego bodźca. Jak ktoś zna jakąś pozytywną sektę to proszę o info :)









poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Życzenia :P


Wreszcie koniec tego obżarstwa. I nie piszę tylko o tych ostatnich świątecznych dniach. Choć te już była kumulacja moich możliwości.



Oczywiście najwięcej najadłam się jajek, bo te święta super się wpasowują w mój kulinarny gust. Dużo mięsiwa. Obowiązkowy pasztet z chrzanem. Zieleniny jeszcze niestety tak mniej było.



Ten wariacki okres w pracy wreszcie się zakończył. Było na prawdę ciężko ale cieszę się przez to jeszcze bardziej, że mam to już za sobą  i że wszystko się udało. 

Aż było trochę dziwnie pierwszego dnia jak (miałam urlop w piątek) i nie bardzo widziałam co ze sobą zrobić. Tak samo było jak skończyłam studia. Studiowałam wieczorowo i całe dnie były zajęte i też w pierwszym okresie tak jak by czegoś brakowało.  Nie żeby to trwało długo. Momentalnie z nawałnicy przeszłam do totalnej stagnacji. Całe święta przesiedziałam przy stole albo przed telewizorem.


Fajnie było poleniuchować. Dziś jednak mam już wszystkiego dość.

Dość siedzenia! - ja chcę już na siłownię!
Dość żarcia! - organizm doprasza się trochę łaski.
Oczywiście "od jutra" zaczynam wszystko od nowa!!

Niestety zostało jak zwykle masę wspaniałości poświątecznych ale mam zamiar je już wykorzystywać rozsądnie. I proszę trzymać za mnie kciuki, żebym rano nie poległa na jakimś pączku albo przepysznym makowcu teściówki :)
Czy ktoś się dołącza...?? :)

Jeszcze mały akcencik ze świątecznego stołu, a że niestety w tym nawale nie zostawiłam Wam życzeń na okoliczność Wielkanocy, to zostawiam teraz życzenia poświąteczne, żeby 
Wam Wesoło było na co dzień. Czerpcie z wiosny pełnymi garściami. I oczywiście wytrwałości we wszystkich własnych postanowieniach :)


niedziela, 25 marca 2012

Aktualna sytuacja

Hello. Udało mi się w końcu zajrzeć.

Zacznijmy od tego co się pokazywało bardzo często a teraz z wiadomych względów tego unikam, ale "pro forma" zaraportować trzeba, czyli statystyka wagowa:

od początku: minus 20,0
czyli:  waga obecna 106,6 kg ; waga wyjściowa 126,6

Jak widać ciągle bez zmian. Bez zmian jest również moje podejście, tzn nie mam czasu, nastroju etc na trzymanie diety. Staram się tylko, żeby nie przesadzić (choć to też ostatnio bardzo trudne), żeby nie wrócić znów do 130 kg. 

Nawet się zastawiałam w jednej z nielicznych wolnych chwili, których nie dość, że mało  to i tak są zdominowane myśleniem o pracy - ale o tym później, - że człowiek (tzn ja) jest głupi. Mając narzędzia: 
- dietę (żeby chudnąć)
- jogę asany (żeby się nie stresować)
- jogę oddechową (żeby zregenerować organizm)
- siłownię (żeby też skierować umysł na ciało i nie poddawać się temu pędowi i wyprodukować trochę endorfin),
a i tak "odkręca śruby gołymi palcami" i potem się dziwi, że te paluchy krwawią i się zniechęca do jakichkolwiek dalszych prób walki z tą śrubą. Zbyt metaforycznie? Trudno. Taki okres. A że długo mnie nie było to i mam ochotę popisać, choć nie musi to być dla wszystkich zrozumiałe :)

Ja przy pracy ;)
Pracuję ostatnio po minimum 12 godzin. Przychodzę do domu i od razu kładę się do łóżka.  Więc nie mam nie tylko czasu ani ochoty sięgać po powyższe narzędzia. Wiem, że to duży błąd bo pozwoliły by mi trochę inaczej podejść do tematu pracy. 
Wystarczyło by wstać 20 minut wcześniej i zrobić chociaż Pranayamy i bhastrikę. Wystarczyło by nawet tak późno wpaść na siłownię tylko na godzinkę i uskutecznić jakiś ruch. Wystarczyło by narobić w niedzielę na cały tydzień przepisowe jedzenie. Tak w sumie nie wiele, to dlaczego to już jest takie trudne???!!!!????

W zeszły weekend nawet tak zrobiłam. Upiekłam karkówkę. Usmażyłam wątróbkę. I nawet grzecznie rano wyciągałam z zamrażalnika i taszczyłam do pracy. Co z tego, jak i tak jadłam gotową kanapkę na ciepło. Do tego oczywiście znów wróciły 2 pączki i jeszcze parę innych rzeczy po drodze... :/

I tak bardzo jak nie chcę znów wrócić do dawnej wagi tak bardzo "staram" się by znów tak było. GŁUPIA!! GŁUPIA!! GŁUPIA!! (bo inaczej tego nie można określić).

Moją wymówką jest praca. 
Tego nie musicie czytać, piszę bardziej dla siebie by dać upust frustracji. Tak jeszcze u mnie w dziale się nie działo. Jestem księgową i czas bilansu nigdy nie był "usłany różami", ale teraz nieszczęścia "popier...ją stadami". Najpierw zwolnił się Główny Księgowy i jego obowiązki przejęła moja kierowniczka. Do tego jest to zupełnie nowy bilans dla firmy i bardzo wymagająca biegła która w zeszłym tygodniu badała bilans wirtualnie (też nowość w naszej firmie). Już to dało kumulację pracy ( wcześniej rozłożona była jednak na dwie osoby), odbijającą się i na nas szeregowych księgowych. Z pewnych względów tworzenie techniczne sprawozdania w Exelu było moim udziałem więc siedziałam w pracy tyle samo co kierowniczka. 
Stres, długie siedzenie w pracy (ona była w każdy weekend ja tylko w soboty) i wszystkie okoliczności odbiły się na zdrowi mojej przełożonej i wylądowała na ostrym dyżurze w szpitalu. Od środy do piątku zostałyśmy już całkiem same "sierotki". "Bez wiedzy"  tzn było dla nas było dużo niewiadomych, bo jednak ona wpisywała dane nie dzieląc się z nami tymi informacjami. Do tego nic znaleźć nie można u niej na biurku. Jednym słowem zgromadziły się masakryczne czarne chmury.
Do tego, w tym okresie przypadało też "zamknięcie miesiąca" i sporządzenie deklaracji VAT. I tutaj kolejny przykład jak "nieszczęścia potrafią jednoczyć"  i jednocześnie wielki ukłon w stronę koleżanek :* Nigdy jeszcze nie byłyśmy tak zgrane. Nigdy tak praca nie paliła się nam w rękach. Pomimo nawału i presji atmosfera była niesamowita. W piątek wychodziłyśmy z poczuciem, że odwaliłyśmy kawał dobrej roboty. Bo ciągle prace bilansowe i robienie załączników dla biegłej było wymagalne.
Nawet jak wychodziłam z pracy nijako ciągle w niej byłam bo byśli krążyły tylko w okół tego tematu.
Był też jeden śmieszny moment. Tzn teraz śmieszny, bo wtedy nie było mi do śmiechu. Wychodziłam w czwartek jak zwykle ostatnia. I w piątek rano dzwoni koleżanka, czy mam klucz bo nie był zdany (jak się okazuje zapasowego nie ma w firmie). Blady strach. Kurna nie sprawdzę, oczywiście jak to bywa w tych sytuacjach jadę i w innej kurtce i z inną torbą. Zawrócenie z drogi (byłam prawie pod pracą) do domu w celu poszukiwania klucza oznaczało by, że znów była bym na miejscu za jakieś 2 godziny. Na szczęście zawezwano "chłopaków" rozwiercili zamek i dzięki tamu mamy nie tylko zapasowy klucz ale i klamkę o którą nie mogłyśmy się już z rok czasu doprosić :)

Teraz trochę bardziej optymistycznie. Ten weekend miałam cały wolny i spędziłam go u mamy. Wczoraj było pięknie, więc wysiłek umysłowy zamieniłam na fizyczny. Nie włączałam komputera (jakoś już mi obrzydł ten blask ekranu). Ciągle gdzieś tam jednak praca kołatała mi się po głowie. 
Dziś już całkiem wróciłam do formy stąd mogłam łaskawszym okiem spojrzeć na monitor i zawitać tutaj i tam :)
I nawet z okazji wczesnej pory zamierzam się za chwilę trochę "po jogować" :) 
Nie wiadomo co to będzie jutro... ale teraz staram się o tym nie myśleć.
Wam życzę miłego wieczoru i całego tygodnia :)








poniedziałek, 12 marca 2012

"Dwa słowa"

Ostatnio stosunkowo często słyszę czy nawet zdarza mi się czytać, że "ładnie schudłam". I o ironio zamiast się cieszyć odczuwam frustrację. 
Jak był ten pierwszy zapał i nikt nie widział, że chudnę (bo i nie miał prawa, przy takiej wadze nie widać paru kilogramów) urągałam sobie w duchu. A teraz jak już zauważają znów mi jest źle (i jak tu babie dogodzić??!!!).
A te negatywne odczucia spowodowane są moją postawą, że skoro tak widać i trzeba by dalej pociągnąć a ja wszystko robię (no prawie wszystko), żeby dalej nie chudnąć :/ Do tego odczuwam presję zbliżającej się wiosny. I im więcej mam argumentów na dalsze działanie (właściwie tylko takie) tym bardziej się nie mogę do niego zmobilizować. Czyżbym chciała "na złość mamie odmrozić sobie uszy"? Czyżby włączyła się moje przekora, robienie właśnie samej sobie na złość? Przecież to jest bez sensu!!
Czy potrzeba jeszcze coś pisać...? Nie wiem czy ktoś zrozumie tego posta, ale to przemyślenie z dziś i musiało znaleźć ujście :)
Źródło
Ilustracja na dziś:

środa, 7 marca 2012

Quasimodo

Tych, co może czekają na jakieś spadki wagi, znów rozczaruję, ta bez zmian. Bez zmian też zwiększa ilość pochłanianego przeze mnie jedzenia. Ilość wolnego czasu dalej bliska zero. Przychodzę do domu i od razu udaję się w stronę łóżka, usypiając w drodze do poduszki.
Nie wątpliwie ten brak stabilizacji i stres jest przyczyną mojego obżarstwa. W końcu jedzenie jest jedyną racjonalną wymówką by zrobić sobie chwile przerwy w tym na wale pracy. Szef nie powie "nie jedz". 

Źródło
Ale nie o wymówkach miało być - choć mam ich więcej.

Zaczęłam dzień jak zwykle pobudką o 5.00. W pracy siedziałam do 19.30. Choć nie narzekam... wróć, nie narzekałam na kłopoty ze wzrokiem dziś już zaczęło mi się w nich coś rozmazywać i miałam problemy z widzeniem. 
Do tego chodzę jak Quasimodo. "Drewniane" nogi. Ręce - szczególnie lewa - ciągle lekko przykurczone, bo próba wyprostu powoduje duży ból. I "broń Boże" nie kichać, bo mięśnie brzucha krzyczą o litość. I to wszystko za sprawą zwykłych zakwasów. 

Jeszcze dobrze nie zapominałam o poprzednich, które miałam po czwartkowej jodze, i znów się borykam z ich znacznie silniejszą dawką. Tę przypadłość "zafundowało" mi 30to minutowe "Intro Pure Pomp". Jak sama nazwa wskazuje to był taki "malutki wstępniak" do zasadniczych ćwiczeń, które polegały na ćwiczeniach ze sztangą najpierw na ręce, potem na nogi i na końcu (już bez obciążeń) na brzuch. Cud, że w ogóle dotrwałam do końca. Jeszcze większy, że ja chcę tam iść znów w poniedziałek :) (no chyba, że mi nie przejdą te zakwasy, to jeszcze to rozważę ;))

Wychodząc z pracy przekonywałam siebie usilnie, że "padam na pysk". "Ciała nie czuję" - a raczej czuję aż za bardzo. Do tego ból brzucha spowodowany "przypadłościami kobiecymi". Baa!! Nawet włosy mnie bolą!!  I jeszcze parę dobrych powodów, by pomimo "środy z siłownią" nie powinnam tam w żadnym wypadku trafić. Wszystko na nic. Polazłam!! Jak to siebie tak mogę przekonywać... ( tak samo z tym, żeby teraz nie jeść ;)) Na miejscu nawet bez większych problemów wykonałam plan 20 min na orbiku i 60 minut na rowerku. Sądziłam, że może jednak nie wytrzymam całego plany zrealizować i też się "przeliczyłam" :)

Z jeszcze innej strony bardzo fajnie było wychodzić z siłowni o 22.00. Ludzi w centrum handlowym już prawie brak, parking mocno opustoszał. Czułam się trochę jak na prywatnym folwarku i jakaś taka atmosfera bardzo miła była, aż mnie dopadł jakiś taki patos czy jakieś inne podobne uczucie. Przemknęłam zupełnie nie ruchliwą trasą w trymiga do domu. I już 22.40 mogę sklecić ten pościk. 
Tylko jak ja jutro wstanę o 5.00 itd....??!!

Dobranoc :)



niedziela, 4 marca 2012

Wreszcie niedziela!

Pierwsza niedziela od "niepamiętnych czasów" gdzie mam ją tylko dla siebie i mogę odpocząć. Wczoraj jeszcze byłam w pracy i zdążyłam jedynie iść na jedzeniowe zakupy (kupiłam dużo warzyw :))

Zaczęłam oczywiście od wyspania (wstałam po 12). 

Nareszcie mogłam nadrobić zaległości wobec swojej osoby. Poszły w ruch wszelakie depilacje (oj już był czas najwyższy ku temu :)), kremy, maseczki etc. Jedynie włosy trochę ucierpiały, bo nie mogę już na nie patrzeć, a do fryzjera dopiero w przyszły wtorek :( Zatem tylko mycie i pozwoliłam im nawet odpocząć od prostownicy. Oczywiście pełen manicure i pedicure. Raczej unikam malowania tak samo paznokci u nóg i u rąk ale dziś na to mnie naszło i jak pomyślałam  tak zrobiłam. Zamiast opisu wstawię fotkę :) Jednym słowem miałam dziś parę godzin dopieszczania się w tzw "domowym SPA" :) od razu inaczej się czuję (poza tymi włosami :/)

Czas napisać coś o jedzeniu. Niestety zero diety. Na szczęście dalej pomimo, szaleństw na talerzu waga stoi w miejscu. Odczuwam jednak skutki zmiany menu. Czuje się trochę jak balon. Mam dolegliwości gastryczne. I przyszedł czas, żeby coś zadecydować. 
Jak i przy poprzednim poście chyba mi się znudziła monotonia i się bronię. Jednak nie tędy droga. W ten sposób znów nie długo będę warzyć 130 kg. Postaram się zostać przy diecie metabolicznej. Jedzenie płatków mi się nie znudziło. Na drugie śniadanie jakiś owoc. Na obiad to na co mam ochotę. Kolacja białkowa. Kiedyś tak postępowałam i było i mnie dobrze i waga po woli ale spadała. Może i tym razem się uda....

Żarełko dnia.

Śniadanie: Płatki na mleku.

Obiad: Potrawka z kurczak z ryżem.
Dzieło mojego męża. Kuczak był wcześniej ugotowany, obrany i dużo warzyw. Czyli tak jak potrzeba. Poszłam tylko na kompromis ze nim i samą sobą. Ryż biały zamiast brązowego i tylko lekko osolony. Sól będę ograniczać ale nie zrezygnuje z niej całkiem tak jak wcześniej miałam to sugerowane.


Kolacja: Ser biały z jogurtem i słodzikiem.
To wzięłam ze stosowanego dotychczas menu.

Myślę, że jak bym się tak odżywiała to już będę zadowolona.  
To przemyślenia na dziś. A jak będzie jutro jak znów wrócę w wir pracy i braku czasu... ??





piątek, 2 marca 2012

Chwilka błogości

Wczoraj kładłam się spać w wyśmienitym humorze i bardziej przez rozsądek niż przez faktycznie odczuwalną potrzebę.

Dzień się zaczął zwyczajnie (tzn w odniesieniu do ostatnich dni). Poranna próba diety. Późniejsze jej złamanie. Zapiernicz w pracy. Poczucie jakiejś tam beznadziejności.

Po pracy w ramach odmiany w czwartek - zamiast we środę - poszłam na siłownię. I tutaj też jak dotychczas. Godzina i 20 minut, elipsa i rowerek z zalecanym tętnem 65% pracy serca czyli tak 120.

Potem przerwa 45 minut na koktajl białkowy, papieroska i posiedzenie i pogapienie się po klubie.

I... zaczęła się JOGA!!!  Klub ma ją w swojej ofercie w ramach abonamentu. Postanowiłam iść zobaczyć jak tutaj to wygląda. W tym roku jeszcze na jodze nie byłam. Ta na którą chodziłam była raczej spokojną odmianą. Byłam przyzwyczajona do prowadzącej, którą bardzo lubiłam. Ona tylko  rzucała nazwę asany a ja mogłam w sowim tempie wykonać ja prawidłowo.
Rzucając się w wir siłowni nie miałam czasu już chodzić tam ale bardzo często mi tego brakowało. Tu nie wiedziałam co mnie czeka. Z pewną nieśmiałością i pewnym poczuciem zdrady jednak stanęłam na progu sali.
Nie wiem jakim cudem będąc 3 minuty przed czasem zastałam już ćwiczących ludzików (o dziwo było 4 mężczyzn, na "moje" zajęcia chodziły same babki). Już z  lekka poczułam się skonfundowana. Nie wiedziałam gdzie są maty i ogólnie na wstępie zwróciłam na siebie uwagę o miejscu w najdalszym koncie sali, żeby nikt mnie nie widział też musiałam zapomnieć.
Źródło
Początek jak dla mnie był ostry. Co najlepiej odzwierciedlało tętno które było bliskie 150!! Po pół godzinie trochę zwolnił (prowadził chłopak) ale to i tak w porównaniu do tego co do tej pory praktykowałam było dość szybkie. Inna sprawa, że tutaj musiałam się patrzyć co on robi, bo rzadko rzucał nazwy asan, przez co dziś to raczej zaliczam do ćwiczenia jogi niż jej praktykowania. Mówił trochę inaczej niż poparzenia instruktorka, ale dzięki tamu dowiedziałam się nowych rzeczy W końcu to troszkę inna odmiana jogi. Pod koniec nawet odrobinę udało mi się wpaść w rytm. Na początku myślałam: "po co ja tu przyszłam" a pod koniec "przyjdę następnym razem, dam sobie jeszcze jedną szansę".

Najlepsze było potem. Po prysznicu i pomimo dość intensywnej dawce ruchu jakie sobie "zapodałam" czułam się wspaniale. W drodze do domu zamiast piosenek do wycia puściła sobie mantry do śpiewania. Także wieczór (choć późno wróciłam) miałam zrelaksowany, błogi i właśnie kompletnie nie chciało mi się spać. Nie było żadnych problemów na ten moment. Wszystko było jakieś takie piękne...

Nie wątpliwie w dwójnasób to dobrodziejstwo na mnie spłynęło. Tzn raz, że poczułam znów moc jogi. A po drugie widać potrzebowałam zmiany. Pomimo intensywności ostatnich dni, była to jednak w pewien sposób monotonia. Te same czynności, ludzie etc.