wtorek, 21 lutego 2012

Ostatki


Jak stosowałam się do dietetycznego menu pisałam codziennie jadłospis. Dlaczego by nie napisać i dziś, zważywszy, że był typowo ostatkowy... ? I tak:

Żarełko dnia:

Śniadanie
Płatki na mleku (dobry nawyk sprzed i w trakcie diety)

II Śniadanie
Pomarańcza (też jakoś po diecie pozostało.)

Obiad
Pączki w ilości 2 szt ( W końcu ostatki i nie mogło się obyć bez moich ukochanych pączusiów!!! Przy czym lubię te bukowate, raz mi się trafił z zakalcem i był najpyszniejszy :) Śledzie i faworki mogą dla mnie nie istnieć. Kwintesencja ostatków to PĄCZUNIO )

Kolacja
Mael Drink.

Tak, tak napój białkowy. Wyszłam dziś jak biały człowiek z pracy i poszłam na siłownię. Miałam nieco wątpliwości czy tam iść ze względu na katar.

W prawdzie już pierwsze próby zwalczenia kataru podjęłam skoro świt, wstając wcześniej i zgodnie z pradawnym moim zwyczajem po uprawiałam jogę oddechową. Taka hiperwentylacja podobano zabija bakterie. Faktycznie pomogło. Miałam mniejszy kater w pracy i jakoś spokojniej przeżyłam w niej dzień.

Wracając do siłowni. Jak tam weszłam poczułam się „jak u siebie”. Nie wiem czy rozumiecie o co mi chodzi. Tzn nie był to wcale przykry przymusowy powrót. Bardzo miło i sprawnie wykonałam plan i czas minął bardzo szybko. Wzięłam pudełko chusteczek na wszelki wypadek, ale o dziwo nie były potrzebne i wyszłam już stamtąd całkiem bez kataru. Normalnie jestem happy, że tam poszłam.

Teraz jestem trochę zmęczona, bo jednak tyle przerwy zrobiło swoje więc spadam do łóżeczka.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Bałwan

Tak chyba powinnam powiedzieć o sobie, choć tytuł z innego powodu. W sobotę jak to jeszcze śnieg zalegał bardzo ładnie na świecie. Na moim osiedlu wyrosło - niczym grzyby po deszczu - spore skupisko właśnie "snowman'ów". Jeden mi się bardzo spodobał aż  wyciągnęłam telefon, cyknęłam fotkę i umieszczam :)

A dlaczego ten wyraz chciałam odnosić do siebie? Bo jaki normalny "ludź", zaprzepaszcza dorobek. Na własne życzenie powoli znów się stacza. Wie, że robi źle ale i tak w to brnie...?? Właściwie to tylko człowiek potrafi być tak destrukcyjny dla siebie. Zwierzę przeważnie nie rusza tego co mu szkodzi. A te "hymny pochwalne" z powodu, że wczoraj minął kolejny - piąty - miesiąc odkąd zaczęłam się "dochudzać".

W kwestii formalnej, statystyka na dziś wygląda tak:

od początku: minus 20,3
czyli:  waga obecna 106,3 kg ; waga wyjściowa 126,6
w programie : minus 10,7
czyli: waga obecna 106,3 kg ; waga wyjściowa 117,00

Dokładne pomiary jak zwykle TUTAJ

Ta mała to ja, a przeciwnik urósł do takiej rangi
Ostatni miesiąc zamiast planowanego ubytku 5 kg spadło "całe 0,5 kg" Ehh .... Szkoda gadać. Choć po moich działaniach jedzeniowych dziwię się, że ciągle tyle samo na wadze a nie już ileś kilo w przód.

Wypadało by napisać, że tak się stało, trzeba zapomnieć o zeszłym miesiącu  i iść dalej naprzód. Niestety dla mnie i stres i zmęczenia i choroba w przeciwieństwie do większości ludzi są bardzo "jedzeniogenne", każde z osobna, a już występujące wszystkie na raz - jak to ma miejsce obecnie - to już zabójstwo.
Z jednej strony zdaję sobie sprawę, że szkoda by było to zaprzepaścić i bardzo bym chciała, żeby dalej cyferki zmieniały się na wadze (oczywiście in minus ) ale nie mam siły i czasu na walkę. Wymówka? Może, ale nie umiem sobie obecnie z tym dać rady. Widzę teraz świat tylko w czarnych barwach. Choć jeszcze gdzieś tam na dni tli się mały promyczek nadziei, że może jednak uda mi się wrócić "na dobrą drogę". Bo gdyby nie to nie było by mnie tutaj i w ogóle tylko usiąść i płakać. A łzy jeszcze nie ciekną po policzkach, czyli jeszcze gdzieś tam próbuje walczyć.


środa, 15 lutego 2012

Cywilizacja? Walentynki? Gorzkie żale ? - jak by to zatyłować...??!!

Co mnie podkusiło, że chciałam wracać do cywilizacji??!! Po co??!!
Cieszyłam się nią do kupy może pięć minut. Najpierw jak zobaczyłam zasięg na telefonie. Potem jak w pełni ubrana, umalowana ze świeżą fryzura wkraczałam do pracy.
Potem było tylko gorzej. Nie. Pierwsze oznaki były już rano jak budzik nie pozwolił pospać i musiałam się zerwać o piątej rano. No i wracamy do tego „potem”:

- W pracy. To, że robota nie ruszona będzie czekać na mnie to wiedziałam, bo od dawien dawna ja zastępuje wszystkich po trosze a mnie nikt. Wiem, że uważają, że i tak mam mało roboty. Wg mnie mamy po równo, tyle, że specyfika każdej działki jest inna. Nie wdając się w szczegóły - bo tu by można całą polemikę napisać i ile punktów patrzenia, tylko punktów widzenie - przyszłam z planem jak się z tym uporać. A tu „Zonk”. Nie ma kiedy wdrożyć planu, bo nowe zadania i wszystko na cito. Wychodzi na to, że zwaliłam też jedną sprawę i nie wiem jak się rozwinie sytuacja. Ogólnie atmosfera napięta. Chyba faktycznie nie umiem sobie radzić w sytuacjach stresowych, lubię robić w zgodzie ze swoim harmonogramem, a nie … Ale nie o tym miało być. W każdym razie w pracy zapiernicz. Muszę z większym zaangażowaniem, zacząć powtarzać mantrę "pogódź się z sytuacją, wszystko i tak kiedyś minie".

- Po pracy do mamy. Doba jakoś się znacząco skurczyła.

- I następne uroki „cywilizacji” a mianowicie korki. A przy dzisiejszych opadach to już rekordy były bite. Trasę którą powinnam pokonać w godzinkę z haczykiem jechałam 3,5 godziny!!!  Ponad 10 godzin w robocie. I powiedzcie kiedy ja mam mieć na coś czas?? Także niestety pewnie dalej będę zaniedbywać blog :(

Ta sytuacja niezgodna z moim ustalonym wcześniej rytmem odbija się też na moim jedzeniu. Widać to było już, jak zaczęłam prowadzić tego bloga. Bywałam rzadziej na tym ciuchowym. Potem się trochę unormowało i robiłam to już z rozpędu, a energia skumulowana była na prawidłowym jedzeniu i siłowni. Teraz nie  mam czasu na żadne z powyższych. Na siłownie nie mam kiedy iść, na kijki jak dojadę do mam za późno. Poza tym widać potrafię się oddawać tylko jednej czynności na raz która zaprząta moją głowę. Niby przygotowuje posiłki zgodnie z przewidzianym menu. Nie zawsze jednak na tym poprzestaję, albo w ostateczności zamieniam na coś innego. Jedzenie w pracy obiadów też mi obrzydło (jeszcze bardziej moim koleżanką które nie kryją niezadowolenia, z woni jakie roztaczam). Gdyby był jakiś pokój socjalny... Ale nie ma i też biję się z myślami co z tym fantem zrobić i co w ogóle dalej. Zaraz kończy mi się abonament, a kwoty jaką sobie życzą za 3 miesiące bez zniżek nie jest dla mnie do wydolenia. Szkoda mi zrezygnować (choć pomału to właściwie tak czynię). Ogólnie nie wiem "jak to wszystko ugryźć", "co zrobić z tym fantem".

Jak widzicie jestem zdecydowanie w nie najlepszym humorze i na prawdę zmęczona.

Żeby nie było tak wszystko na nie, w Walentynki miałam jedno miłe zdarzenie. I nie, nie będzie związane z miłością :) Jadąc do mamy musiałam wpaść po zakupy. Wybrałam supermarket po drodze. Przechodziłam koło Douglas'a. Z okazji Walentynek robili makijaż i poprawiali fryzurę za free ku uciesze facetów na późniejszej randce. Skorzystałam. Bardzo podobał mi się make up, który mi zaaplikowano. Zresztą bardzo fajne dziewczyna mnie malowała. Miałam coś tam zanotować z jej cennych rad, ale w ferworze zapomniałam. Fryzjerka wyprostowała dodatkowo włosy. I wychodziłam w bardzo dobrym humorze. Poniżej fotka z telefonu w trakcie upiększania kosmetykami (potem było "doprostowywanie" :)). Po powrocie do domu próbowałam cyknąć fotki makijażu, ale niestety oświetlenie nie pozwoliło oddać jego uroku. Jak znajdę czas muszę się zastanowić czy się jakieś "zdjątko" nada się na bloga ciuchowego.

A na koniec, życzę wszystkim lepszego humoru i powodzenia. Bo nie wiem kiedy znów tu zawitam...



sobota, 11 lutego 2012

Plusy i minusy


Naszło mnie dziś na podsumowanie tego odcięcia od świata. Najpierw miała być lista plusów i minusów. Po czym wyszło mi, że większość rzeczy jest jednocześnie plusem i minusem. I tak:


  • Zjadłam przez ten czas masę pysznych rzeczy. Na plus ten smak, na minus przesranie diety.
  • Z menu dałam trochę ciała, ale za to nadrobiłam aktywnością. Polubiłam Nordic Walking i regularnie go uprawiałam. Miałam też masę innego ruchu. Tak jak w pracy siedzę 8 godz. tak tutaj ciągle podrywałam dupsko z krzesła. Jak już nie było konkretów to chociaż psy wpuścić, bądź wypuścić z dworu. Także to same plusy. Minusem tego jest zmęczenie jakie czuję. Nie wrócę do pracy jak bym wracała z urlopu wypoczęta.
Moja kochana Bridka :)
  • Wyszalałam się w rytm muzyki i z moimi pieskami.
  • Kompletnie nie przejmowałam się w co się ubrać. Zero makijażu. (Raz się umalowałam "jadąc do miasta" o czym pisałam  TUTAJ;) ale przecież wyjątki są po to by potwierdzać regulę, nie? :))
  • Straciłam paznokcie. Wręcz mniej niż zero :) (tutaj brak plusów :))
  • Nauczyłam się palić w piecu :)
  • Najważniejsze jednak: spędziłam dużo czasu z Mamą, mogłam jej pomóc i "trzymałam rękę na pulsie".
  • Nie wątpliwie była to odskocznia od codzienności. Ze swoimi plusami i minusami. Z jednej strony chce mi się już wrócić do cywilizacji z drugiej szkoda trochę tego wstawania o 8.00. Tego powietrza. Tych "kijków" itd.

Odnośnie dzisiejszego menu... 
Po dwóch dniach grzecznych dziś wypadł ten niegrzeczny. Początku dnia świetny. Przed wieczorem - z okazji przybycia gości z wiktuałami -  do brzucha wpadł ciepły pączek. Potem parę paluszków i kawałek strucli serowej, ehh... 
Dla ilustracji fotka z jeszcze prawidłowego obiadu.



środa, 8 lutego 2012

Książka o odchudzaniu

Niby nie chodzę do pracy ale jakoś czasu wolnego nie tak wcale wiele, dzień wypełniony nieźle. Wczoraj wieczorem jednak wpadło mi w oko, że portal "Kobieta puszysta" na który zaglądam - w końcu jakoś to bardzo mnie dotyczy (jeszcze ;)). I tam właśnie jest konkurs w którym jest do wygrania poniższa książka. Poszperałam w panu google i znalazłam nawet fragment tej książki. Poniżej małe fragmenciki, bo są przyczyną treści w dalszej części posta. 


Kurs odchudzania – Marianne Williamson 


"Uświęcony rytuał zmienia molekuły, zmieniając energię zarówno w twoim umyśle, jak i w ciele. Piękna serwetka, piękny talerz, piękna szklanka, piękny nóż, piękny widelec, piękna łyżka i piękna podkładka pomogą ci."


"Pospieszne jedzenie wywołuje eksplozję związków chemicznych i osiągnięcie uzależniającego haju. Gdy zaczynasz budować nową siebie, musisz zwolnić. Spowalniając w pewnych dziedzinach swojego życia, zaczniesz wolniej jeść. A gdy będziesz jadła wolniej, bardziej prawdopodobne jest, że będziesz jadła dobrze."


"Nowa serwetka jest ważna – nie możesz budować nowych rytuałów, używając narzędzi reprezentujących to, co stare. A ostatnią osobą na świecie, która powinna lekceważyć potęgę rytuału, jest ta, która regularnie odprawia rytuały sekretnego i nadmiernego jedzenia: zasuwa w środku nocy do lodówki pobudzona myślą o jedzeniu, tak jak osoba uzależniona od heroiny jest pobudzona myślą o narkotyku; otwiera i zamyka drzwi lodówki setki razy, żeby sprawdzić, czy nie ma tam matczynej miłości; godzinami rozgląda się rozemocjonowana po supermarkecie, po prostu patrząc na jedzenie, niezależnie od tego, czy zamierza cokolwiek kupić. Nie, nie próbuj twierdzić, że rytuały są ci obce. Nie powinnaś też lekceważyć przyczyn – skoro najwyraźniej nie potrzeba zbyt dużego stresu, żeby wysłać cię prosto w  objęcia jedzenia, które najpewniej da ci krótkotrwałe uniesienie, a później długotrwałą rozpacz.
Podkopiesz negatywne rytuały, zastępując je świętymi. Te w naturalny sposób pociągną za sobą zdrowe odżywianie się, które z kolei naturalnie spowoduje utratę wagi. Amen.
Wracając do serwetki. Musi być piękna, ponieważ piękno jest Boskie. Ale nie musi cię dużo kosztować. Możesz kupić przepiękną serwetkę za małe pieniądze, zdecydowanie mniejsze, niż wydałabyś na swoje następne obżarstwo. Wybierz dowolny kolor i dowolny styl. Byle ci się ona bardzo podobała.
Potem kupisz talerz. Nie, te, które już masz, nie nadają się. Tak jak ortodoksyjni Żydzi mają oddzielny zestaw naczyń na szabas i kolacje świąteczne – posiłki uświęcone przez Boga – tak i ty nabędziesz 
święty talerz, którego będziesz używać w trakcie tego rytuału. Przywracasz swój apetyt do normalnego stanu przez uświęcenie go."

Narzekam, że  nie mam wcale tak dużo czasu, ale kto mi nie pozwoli zamiast iść spać, pobawić się i ponakrywać stół w "nowe rzeczy"...??!!
Sklepu na wsi brak, zresztą w mieście też pora nie odpowiednia i aż tak ta zabawa mnie nie pochłonęła, żeby kupić na prawdę nowe skorupki. W zasobach mojej mamy są raczej przedmioty które miały swoją świetność w PRLu. Ale są i znacznie starsze. 
Także w ramach możliwości stworzyłam mały kongromelacik. Dla mnie to wszystko nowe, bo leżało w zapomnianych kontach domu nie wiem czy w ogóle kiedykolwiek używane. 
Zresztą dla mnie najważniejsze dla klimatu przy stole są świece i kwiaty. Nawet akurat jedna różyczka była na podorędziu :) Także ubawiłam się świetnie a stół był dla mnie na prawdę niecodzienny i na prawdę jakoś tak bardziej celebrowałam te dzisiejsze posiłki. 
A co do jedzenia właśnie... Pierwszy raz od dość dawna mogę napisać, że trzymałam się 100% menu. A jakie one było? Szczegóły poniżej.

Żarełko dnia:


I. Ser biały + jajko
 II. marchewka z jabłkiem
 III. Ryba po grecku z ryżem
 IV. ser biały z jogurtem naturalnym na słodko
(tzn ze słodzikiem)

Aaa. Wracając jeszcze do książki. Po przeczytaniu jednego czy dwóch rozdziałów, stwierdzam, że nie kupiłabym jej. Zakładając filtr, wybierając "psychologiczne" aspekty odchudzania, pewnie jest świetna (ta zabawa mnie pochłonęła i jakoś tam na pewno wpłynęła na podświadomość). Zgadzam się z prawdami dotyczące głębszych aspektów, które występują we wszystkich religiach, ale to też dla mnie trzeba było by wyłapać z ogólnego sensu. Jak dla mnie za bardzo jest ukierunkowana powiedzmy na "chrześcijańskie widzenie Boga". Są dosłownie modlitwy. Pacierzów nie odmawiam od dawne. Mam też inne postrzeganie boskości. I nie wiem czy bym chciała się podjąć tej filtracji by wybrać co dla mnie dobrze. Przy czym podejrzewam, że "Bóg" jest kluczem w tej torii odchudzania. Także być może jest to świetna pozycja dla wierzących tradycyjnie.



wtorek, 7 lutego 2012

Imbir

Korzeń imbiru w surowej postaci jako warzywko (jest byliną) używać można na wiele sposobów. Ususzony i sproszkowany znajduje swoje zastosowanie głownie w  kuchni. 
Nie będę sama wymyślać jaki on jest wspaniały, bo mogłabym o czymś zapomnieć. Podeprę się źródłem. I tak, wg tego poradnika :

Intensywny aromat imbiru, ze świeżą, trochę słodką, a trochę drzewną nutą to zasługa zingiberolu - składnika olejku eterycznego. Natomiast substancje żywicowe m.in. gingerol i zinferon, odpowiadają za palący, lekko gorzki smak. Wszystkie te substacje mają lecznicze właściwości. Dzięki nim imbir m.in.:
  • Ułatwia trawienie. Olejek zawarty w kłączu pobudza wydzielanie śliny i soku żołądkowego, działa żółciopędnie i rozkurczowo, leczy wzdęcia.
  • Łagodzi mdłości (jest składnikiem leków przeciw chorobie lokomocyjnej), przeciwdziała wymiotom po narkozie i chemioterapii. Wzmaga apetyt.
  • Zmniejsza agregację (zlepianie) płytek krwi, chroni więc przed tworzeniem się zakrzepów. Jest niezbędnym dodatkiem do menu osób z podwyższonym cholesterolem.
  • Łagodzi bóle miesiączkowe. Warto też dodawać go do jedzenia, gdy tylko zauważymy pierwsze oznaki PMS.
  • Leczy przeziębienia i przynosi ulgę chorym stawom, bo jest bogaty w substancje przeciwzapalne. Wchodzi w skład niektórych maści i plastrów rozgrzewających. Podczas masażu kilka kropli olejku imbirowego przynosi ulgę obolałym mięśniom.
  • Leczy migreny - regularnie stosowany zmniejsza częstość i ilość ataków, łagodzi też towarzyszące im mdłości.
  • Działa przeciwobrzękowo, bo zawarty w nim olejek eteryczny ma działanie moczopędne.
  • Dba o jamę ustną. Ma działanie odkażające i odświeżające, pozostawia miły zapach w ustach. Leczy infekcje, pobudza wydzielanie śluzu. Warto płukać nim bolące gardło (do szklanki bardzo ciepłej wody wsypać 2 łyżeczki sproszkowanego imbiru).
  • Zwiększa koncentrację i wydajność umysłową, bo poprawia ukrwienie mózgu. Odrobina sproszkowanego imbiru dodana do kawy, niweluje jej szkodliwe właściwości.
  • Polepsza krążenie krwi, wspaniale rozgrzewa cały organizm. W medycynie chińskiej uchodzi za “gorący", powodujący ogień w ciele. Pobudza też organy płciowe. Tam, gdzie rośnie, czyli w tropikalnej Azji, używa się go jako afrodyzjak.
A teraz przepis na moją ulubioną herbatkę z tego korzenia.

Herbata imbirowa 


  • 3 łyżeczki drobno startego korzenia imbiru
  • 4 łyżeczki miodu
  • 1 cytryna
  • 1 mała pomarańcza
  • szczypta pieprzu


Wlewamy do garnuszka 3 szklanki wody. Dodajemy imbir i gotuj 10 minut bez przykrycia na dużym ogniu. Zdejmij z ognia, dodaj miód i mieszamy, aż się rozpuści. Przecedzamy herbatkę przez drobne sitko lub gazę. Z połowy cytryny i całej pomarańczy wyciskamy sok i dolewamy go do herbatki.  Dorzucamy też szczyptę pieprzu . Do każdej szklanki herbatki dodaj plasterek cytryny i pomarańczy.

A Dla mojej mamy np to za "ostre". Ja wprost uwielbiam!! Także kwestia gustu, trzeba przekonać się na własnej skórze , a raczej podniebieniu :)
Na marginesie, oczywiście dieta miodu nie przewiduje więc go omijam, ale to już może być mniej przyswajalne dla ogólnej rzeszy ludzkości. Mnie wystarcza sam "ogień " imbiru, miodu do szczęścia nie potrzebuję.




poniedziałek, 6 lutego 2012

Pragnę napisać, że...

...dziś jestem wprost zachwycona spacerkiem. Od razu złapałam rytm. W trakcie marszu puls nie spadał poniżej 126. Skąd więc ogólny puls spaceru jest niższy? Ponieważ dwa razy stawałam jak wryta. Piękny, lekko ośnieżony las. Miejsce gdzie drzewa rosły bardzo rzadko. Już i tak zjawiskowy widok skąpany tych ostępów w słońcu, gdy tu nagle mój wzrok pada na dwie sarenki chyżo podskakujące, w nawet nie tak dużej odległości ode mnie. Trwało może to pół minuty jak tylko zobaczyłam ich zadki znikające w oddali. Jednak nie mogłam ruszyć z miejsca. Nogi nie chciały się zgrać z rękoma, kijki dziwnie plątały, na domiar złego założyłam czapkę z daszkiem, by chronić oczy od słońca a ta uparcie opadała mi prawie na nos. Jakoś udało mi się pozbierać. Znów wpadłam w rytm. Po pół godzinie zawróciłam. 
źródło
Byłam już całkiem niedaleko domu. A tu w bocznych redlinach wykarczowanego lasu znów ujrzałam biały kuperek jakiejś sarenki. Sza nienerwowo, wzdłuż drogi, którą też i ja podążałam. Chyba obie w tym samy czasie odkryłyśmy swoje istotnie. Bo ja znów stanęłam jak wryta a i ona zwolniła i obróciła pyszczek w moją stronę. Chwilę mierzyłyśmy się wzrokiem, po czym ona dała nura w las po przeciwnej stronie drogi, dołączając jednocześnie do dwóch swoich towarzyszek. Znów parzyłam jak się oddalają. Znów nie bardzo wychodziło mi ruszenie się z miejsca. Głowa jak na sprężynie latała dookoła,  bo może je jeszcze gdzieś zobaczę . I faktycznie. Za chwilę, już w trochę dalszej odległości ponownie przecięły mój szlak i przeskoczyły na drugą stronę drogi. Więcej ich nie widziałam... 
Żałuję, że nie miałam aparatu. Choć z drugiej strony i tak pewnie bym nie zdążyła cyknąć fotki a tak przynajmniej nacieszyłam wzrok niecodziennymi widokami, zamiast w panice szukać i ustawiać aparat.  
Hmmm, a może następnym razem jednak wezmę na wszelki wypadek aparat ;) No i koniecznie inną czapkę, bo przez tę dużo dziś straciłam i widoków i nerwów :)

Tak na marginesie, to puls poniżej 120 nie schodził mi ze 3 godziny. Bo wcześniej walczyłam z czyszczeniem pieca, przekładaniem węgla z kąta w kąt i używaniem siekierki. 
Także teraz zmęczona ale szczęśliwa siedzę z kubkiem gorącego imbiru z cytryną i na żywo dzielę się tymi małymi przeżyciami.


Statystyki z dzisiejszych kijków:
Czas marszu: 1:00:12
Średni puls: 123
Spalone kalorie: 515

sobota, 4 lutego 2012

Wieści ze wsi

A pomyślałam sobie, żeby nie wyjść z wprawy to "se" coś tam skrobnę :)

Piec się zaczął mnie słuchać przez co jest znacznie cieplej i już nie chce mi się co chwila coś gorącego do jedzenia.

Minął stres związany z moją mamą. Nie pisałam, bo jestem na tym "zesłaniu" z powodu jej operacji/zabiegu. Wszystko wyszło pomyślnie zatem i spokój wrócił.

Już dziś jadłam prawie wg "rozkładu jazdy". Postanowiłam pomału wrócić na lepszą drogę, bo wczoraj jednak już odczuwałam pewne skutki mojego rozpasania. Było mniej więcej tak ;)- no choć nie taka sceneria :(   :):)
Źródło

W samo południe odbyła się wyprawa na kijki czyli spacer pt Nordic Walking, było to też dziś świetne. Ubrałam się mega ciepło. Także wszechobecnego mrozu nie czułam natomiast wzrok napawał się widokiem pięknego słoneczka i lasu w zimowej szacie. Starałam się trzymać tempo i pulsometr potwierdził, że nieźle mi to wychodziło. Na początku trochę nogi mi się myliły, zaczepiłam parę razy o kijek. Ciągle musiałam korygować technikę etc. Pod koniec było prawie idealnie i wiem do czego dążyć. Już się nie mogę doczekać następnego wypadziku. 
Zapomniałam tylko przed zrobić brzuszków. Nic to, następnym razem ;)

W czasie spacerku myślałam, że ja to jednak mam bardzo interesowną naturę. Jak wiedziałam, że mierzę puls, że jest to przydatne do spalania kalorii bardzo dobrze mi się szło. Natomiast jak pomyślałam, że ktoś by mi ot tak, po prostu, zaproponował spacer, to bym odmówiła. Bo zimno. Bo daleko. Po w ogóle po co!?

No nic, ja właściwie to miałam tylko napisać, że forma - przy najmniej chwilowo - trochę zwyżkuje :)


Statystyki z dzisiejszych kijków:
Czas marszu: 1:04:45
Średni puls: 115
Spalone kalorie: 478

czwartek, 2 lutego 2012

W piekle też jest wesoło...

I nie jest to śmiech przez łzy... Ale po kolei. 

Źródło
Najważniejsze, w temacie bloga, ZAWIESZAM DZIAŁALNOŚĆ, bo miał być o dochudzaniu a nie narzekaniu jak to robię dokładnie na odwrót. Nie na wieczność zeszłam do tego piekiełka i mam nadzieję, że jeszcze wrócę na dobrą drogę. Tylko trochę później :)

Po imprezowym weekendzie nie mogłam wyhamować. Teraz od 2 dni i w sumie prawie 2 tygodnie jestem w głuszy. Las, wieś i dwa psy. Zero obowiązków. Na dworze mróz, że nie chce się nosa za drzwi wystawiać. Tzn mam jeden obowiązek. Napalić w piecu!! Jest to zajęcie całkiem mi obce i pierwszy dzień był pełen przeciwności losu w tym temacie, ale nawet trochę mi się udało i nie zamarzłam :)

Odpoczynek od cywilizacji bardzo wskazany. Gorzej, że przez to brak dostępu do siłowni, natomiast kuchnia czynna całą dobę i nawet moje wrodzone lenistwo od gotowania zrobiło sobie urlop i wymyślam rzeczy których dawno nie jadłam. Wczoraj była jajecznica na śniadanie. Pełen zestaw obiadowy z wątróbki, ziemniaków i kalafiora. Zrobiłam porcję chyba na dwie normalnie jedzące osoby. Nigdy nie miałam wyczucia co do ilości zjadanych pokarmów. Na lekki usprawiedliwienie powiem, że główni jadłam wątróbkę z kalafiorem, ziemniaki tylko dzióbnęłam, a 3/4 porcji oddałam psom. Marne to usprawiedliwienie, bo co godzina mniej więcej coś "dzióbię" w kuchni.
Dziś planuje robić naleśniki a jutro rybę po grecku. I wcale nie mam wyrzutów sumienia tylko radość, że coś porobię i będzie to pyszne. Wagi tutaj też nie mam, żeby kontrolować skutki tej zgubnej  działalności. Tym będę się martwić po powrocie do domu.
Źródło



Dziś z rana postanowiłam odbiec od schematu piec - kuchnia. Od razu po zerwaniu się skoro świt o 10.00 udałam się na spacer. W zaleceniach, gdzie ludek sobie nie może pozwolić na siłownię, jest Nordic Walking.  Powinnam być godzina marszu w określonym pulsie. Jednak, że był to próbny marsz, na puls nie zwracałam uwagi tylko starałam się opanować technikę. Wcale to nie jest aż tak proste jak sobie wyobrażałam. I zdecydowanie mogę powiedzieć, że pracuje całe ciało. A wiem to z powodu pozostałości zakwasów w rękach, po ostatnich wybrykach na siłowni. Czułam dokładnie ból w tricepsie i bicepsie. Z tego powodu i żeby pieski nie marzły za długo na świcie łaziłam tylko pól godziny. Wróciłam jednak ucha chana. 



Żeby było jeszcze lepiej, włączyłam sobie na cały zicher poniższą piosenkę. Był to przebój przy którym najlepiej się bawiliśmy w zeszły weekend. Znalazłam tekst dla mówiących po hiszpańsku inaczej :) i wyłam wniebogłosy. Baaa nawet szalałam po pokoju z psem! Jak by też ktoś chciał to wklejam go pod piosenką i polecam. Byle głośno, ile fabryka dala, żeby był ten wspaniały efekt :) TUTAJ oryginalny tekst i tłumaczenie (no ta bene "bardzo ambitny" ale przecież nie o to chodzi, chodzi, żeby nie móc usiedzieć w miejscu jak się ją słyszy), a wersję do czytania/śpiewania zaczerpnęłam Z TEJ STRONY.

Życzę miłej zabawy i idę robić następne podejście do pieca bo już mi nos zamarzł i paluszki :)

Mosa mosa 
Asim wose mi mata
Aj sełci pego 
Aj aj sełci pego 

Delisia delisia
Asim wose mi mata
Aj sełci pego 
Aj aj sełci pego 

No sawa du na balada
A galera komesuo a dansar
Je pasu a menina majs linda
Tomekło razi je komese a falar

Mosa mosa 
Asim wose mi mata
Aj sełci pego 
Aj aj sełci pego 

Delisia delisia
Asim wose mi mata
Aj sełci pego 
Aj aj sełci pego 

No sawa du na balada
A galera komesuo a dansar
Je pasu a menina majs linda
Tomekło razi je komese a falar

Mosa mosa 
Asim wose mi mata
Aj sełci pego 
Aj aj sełci pego 

Delisia delisia
Asim wose mi mata
Aj sełci pego 
Aj aj sełci pego